Выбрать главу

— Tak — odparł, mimo że sam nie pamiętał więcej od niej. Wstał, podszedł do niej, przyciągnął ją do siebie. Pocałowali się, a jego ręce powędrowały w kierunku jej piersi. Wyobraził sobie, że takie właśnie muszą być piersi czternastolatki: twarde jak plastik, ale cieplejsze. — Tak, robimy to codziennie. Zapoznajemy się na nowo. Alleluja, Ed, Ed, Alleluja. Ogromnie miło mi cię poznać. Rozumiesz? To ten scenariusz.

— Dlatego nawet warto mieć kasowanie — powiedziała. — Zawsze jest tak, jakby to był pierwszy raz. — Roześmiała się i przytuliła do niego.

— Pójdziemy po południu na spacer do lasu, dobrze? Zaraz wrócą twoi współlokatorzy.

— Dziś nie mogę pójść, Allie.

— Nie mogę?

— To te denerwujące komplikacje, o których ci mówiłem. O wpół do jedenastej mam gościa. Moja żona. Przyjeżdża w odwiedziny.

Odsunęła się od niego, urażona.

— Nie wiedziałam, że masz żonę, Ed.

— Ja też nie, dopóki komputer mi o tym nie przypomniał. Miała przyjechać we wtorek, ale okazało się, że przyjeżdża dzisiaj. Lasek jest więc wykluczony, kotku.

— Mamy jeszcze trzy godziny.

— To są odwiedziny rodzinne, rozumiesz? — odparł Ferguson. — Gdybym mógł, tobym poszedł z tobą, wiesz o tym, ale dzisiaj jestem po prostu zajęty. Pojedzie w niedzielę po południu i wtedy będziemy się mogli zabawić. W porządku?

Zobaczył w jej oczach gniew i przestraszyło go to. Zawsze bał się gniewu kobiet, ale gniew Allelui był czymś szczególnym, dlatego że ona była szczególna. Wiedział, że gdyby chciała, mogłaby urwać mu ręce i nogi jak skrzydełka muchy. Syntetyczni ludzie byli zdumiewająco silni. Ona zaś była niezrównoważoną emocjonalnie syntetyczną kobietą, a do tego stała pomiędzy nim a drzwiami. Zerknął w stronę telefonu zastanawiając się, czy zdąży nacisnąć tarczę i wezwać pomoc, zanim ona uderzy.

Jednak nie zaatakowała. Zastosowała jakieś ćwiczenie (widział, jak drgają jej mięśnie policzków) i uspokoiła się.

— W porządku — powiedziała. — Jak ona wyjedzie. Twoja żona.

— Wiesz, że wolałbym zabawić się z tobą.

Sztuczna kobieta machinalnie skinęła głową. Wydawało się, że odpływa w jakiś inny świat.

— A ty dobrze się czujesz? — zapytał.

— Nie wiem — odpowiedziała spokojnie. — Coś mnie czasami nachodzi, dziś w nocy też to przyszło.

— Opowiedz mi.

— Tylko nie śmiej się. Mam dziwne sny, Ed.

— Sny?

Zawahała się.

— Wydaje mi się, że widzę inne światy. Jeden jest cały zielony, z zielonym niebem, zielonymi chmurami, a ludzie wyglądają, jakby zrobieni byli ze szkła. Czy miałeś kiedyś takie sny?

— Nie pamiętam moich snów — powiedział. — Zawsze rano mi je kasują. Śnił ci się inny świat? Jak to się stało, że to pamiętasz, skoro miałaś rano kasowanie?

— Kilka światów. Zielony był jednym z nich. Sny mi jakoś zostają, wiesz? Może dlatego, że jestem syntetyczna. Może kasowanie nie zawsze na mnie działa. Był jeszcze taki świat, który widziałam już ze dwa razy, z dwoma słońcami na niebie.

Ferguson osłupiał ze zdumienia, a ona mówiła dalej:

— Jedno czerwone, a drugie…

— Niebieskie?

— Tak, niebieskie! Też to widziałeś?

Poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach. To zwariowane — pomyślał.

— I było coś złotego, wielkiego, z rogami, na bloku białego kamienia?

— Widziałeś to! Widziałeś!

— Jezu umęczony — powiedział Ferguson.

5

Mijał trzeci dzień, odkąd Charleyowi udało się uruchomić ciężarówkę. Wjechali we wschodnią, spieczoną słońcem stronę doliny San Joaquin. Oby tak dalej — pomyślał Tom. — Może zabiorą mnie ze sobą aż do San Francisco.

— Spójrzcie na to zwariowane, zakazane miejsce — powiedział Charley. — Mój dziadek pochodził z tych okolic. Był cholernie bogaty. Bawełna, pszenica, kukurydza i Bóg wie co jeszcze. Osiemdziesięciu ludzi u niego pracowało, rozumiecie?

Trudno było uwierzyć, że trzydzieści lub czterdzieści lat temu uprawiano tu ziemię. Oczywiście teraz nikt już niczego nie uprawiał. Ziemia zamieniała się znów w pustynię, jak przed czterystu laty, zanim wybudowano kanały irygacyjne. W letnim słońcu wszystko było brązowe, poskręcane, martwe.

— Co to za miasto? — spytał Buffalo.

— Nikt już chyba nie pamięta — odrzekł Charley.

— Fresno — stwierdził mężczyzna zwany Tamale’em, który na każdy temat miał komplet informacji, tyle że fałszywych.

— Gówno prawda — powiedział Charley — Fresno jest dalej na południe, nie wiesz o tym? Nie mów mi też, że to Sacramento. Sacto jest w tym kierunku. To są, jakby nie było, duże miasta, a tutaj to tylko miasteczko i założę się, że nikt nie pamięta jego nazwy.

— W Egipcie mają miasta, które przetrwały dziesięć tysięcy lat i wszyscy znają ich nazwy, a tu zostawisz coś na trzydzieści lat i kto cokolwiek pamięta? — odezwał się Buffalo.

— Chodźmy tam — rzekł Charley. — Może jeszcze coś ciekawego znajdziemy. Drapnijmy coś.

— Drapnijmy, drapnijmy — zawtórował mały Latynos nazywany Mujerem. Wszyscy się roześmiali.

Tom podróżował już z drapaczami. Wolał ich od towarzystwa bandidos. Było to o wiele bezpieczniejsze. Wcześniej czy później bandidos robili coś tak idiotycznego, że w końcu ich wykańczano. Drapacze lepiej potrafili dbać o własną skórę. Zwykle nie byli tak dzicy jak bandidos i może trochę bardziej przebiegli. Zajęcie drapaczy było czymś pośrednim pomiędzy grabieżą a rozbojem, byle tylko utrzymać się przy życiu w tej wędrówce po peryferiach wielkich miast. Czasami zabijali, ale tylko gdy było to niezbędne: nigdy dla zabawy. Tom zżył się szybko z całą grupą. Miał nadzieję, że uda mu się pozostać z nimi co najmniej do San Francisco. A jeżeli się nie uda, to też dobrze. Jedynym sposobem na życie było spokojne przyjmowanie wszystkiego, co niesie ze sobą. Teraz pragnął podróżować z Charleyem i jego drapaczami. Opiekowali się nim. Podróżowali przez dziki kraj. Dziko było wszędzie, ale tu bardziej niż gdzie indziej.

Uważał, że jest przy nich bezpieczny. Stał się dla nich rodzajem maskotki przynoszącej szczęście.

Ta rola nie była dla niego nowa. Tom wiedział, że dla pewnego rodzaju ludzi obecność kogoś takiego jak on jest wysoce pożądana. Uważali go za wariata, nieszkodliwego, zwariowanego w sympatyczny sposób. Trzeba było wykorzystywać każdą odrobinę szczęścia, a taki wariat jak Tom musiał go mieć mnóstwo, skoro tak długo udawało mu się przeżyć, włócząc się po krawędzi świata. Był więc ich maskotką. Lubili go wszyscy: Buffalo i Tamale, Mujer, Ruper, Choke i Nicholas, a zwłaszcza Charley. Wszyscy oprócz Stidge’a. Stidge wciąż nienawidził go i tak chyba miało już pozostać, bo przecież został pobity z powodu Toma. Stidge nie śmiał jednak go tknąć ze strachu przed Charleyem, a może po prostu z obawy, że mogłoby to przynieść im pecha. Tak czy inaczej, Toma nie obchodziło dlaczego, dopóki Stidge trzymał się z dala od niego.

— Spójrzcie tam — wskazał ręką Charley — popatrzcie tylko!

Widok był przerażający. Strzaskane ulice, sterczące pionowo kawały asfaltu, gołe mury domów, sucha trawa wystająca spomiędzy porozbijanych płyt chodnikowych, piasek nawiewany z pól, poprzewracane wraki samochodów.

— Musieli tu mieć paskudną wojnę — powiedział Mujer.

— Nie tutaj — odparł Choke, mężczyzna przypominający kościotrupa o czole pociętym bliznami. — Tutaj nie było żadnej wojny. Wojna była bardziej na wschód, ty głupku, w Kansas, Nebrasce, Iowa, tam gdzie zrzucili pył.