Zaraz też do tych życzeń przyłączyli się Smuga i Wilmowski, a Tomek spoglądał na nich zdumionym wzrokiem. Przecież, według zapewnień tropiciela, wszyscy mieli się udać na spoczynek, gdy obejmował czaty, a tymczasem otaczali go teraz całkowicie ubrani, jakby nie kładli się do snu.
– Coś mi się zaczyna wydawać, że żaden z panów nie spał do tej pory. Czy ma to oznaczać brak zaufania do mnie? – oburzył się Tomek.
– Nie bądź znów taki drobiazgowy, kochany brachu – pojednawczo rzekł bosman. – Zrobiłem zakład z panem Hunterem, że zachowasz się na warcie jak stary wiarus. Wobec tego musieliśmy wyglądać przez otwór w namiocie, aby sprawdzić, który z nas stawia butelkę. Czy nie tak było, panie Hunter?
– Oczywiście, tak – szybko potwierdził tropiciel, z wdzięcznością spoglądając na bosmana za zręczne wybawienie z kłopotliwego położenia.
– No dobrze, ale dlaczego nie spali tatuś i pan Smuga? – indagował Tomek.
Smuga spojrzał chłopcu prosto w oczy i odparł:
– Powiem ci szczerze, Tomku. Po prostu chcieliśmy się przekonać, czy przez roczny pobyt w mieście nie odwykłeś od dżungli. Byłoby to przecież zupełnie zrozumiałe. Teraz mogę z zadowoleniem stwierdzić, że nauka nie poszła w las. Cieszy nas to bardzo, gdyż na tej wyprawie możemy spotkać wiele niebezpiecznych niespodzianek. Dobrze wiedzieć, że można polegać na każdym uczestniku ekspedycji. Od tej pory posiadasz nasze pełne zaufanie. Wierzysz mi, prawda?
– Jak mógłbym panu nie wierzyć! – zawołał Tomek niemal wzruszony i rzucił się Smudze na szyję.
– Coś mi się wydaje, panie Hunter, że mamy dobrą okazję do wysuszenia butelczyny rumu – zauważył bosman Nowicki. – Wybiliśmy się ze snu, więc po łyknięciu specjału prędzej zaśniemy. Tomkowi za to na pewno się przyda kubek gorącej kawy. Co wy na to, panowie?
– Już dawno nie słyszałem tak dorzecznej wypowiedzi – przytaknął Smuga. – A ty, Andrzeju?
– Wypijmy za pomyślność naszej wyprawy – zgodził się ochoczo Wilmowski.
WITAJ, KIRANGOZI
Wchodzące słońce zastało naszych łowców gotowych do dalszej drogi. Po krótkiej jeździe przebyli kamienistą górską przełęcz i znaleźli się na wysoko położonym płaskowyżu. Z jego rozległej równiny wystrzelały ku niebu pojedyncze stożkowate wzgórza.
– Dobrze teraz uważaj, Tomku, tu łatwo spotkać zwierzynę – oznajmił Hunter.
Wkrótce sprawdziła się jego zapowiedź. Jeźdźcy zbliżali się do mimozowego gaju, gdy nagle Dingo, biegnący przy koniu Tomka, zaczął zdradzać niepokój. Wiatr wiał od strony rzadko rosnących drzewek. Musiał nieść drażniący zapach dzikiej zwierzyny, Dingo bowiem, unosząc pysk do góry, poruszał nozdrzami, strzygł uszami i spoglądał co chwila na chłopca. Tomek uspokoił psa i zwrócił uwagę towarzyszy na jego zachowanie. Hunter podniesieniem ręki nakazał milczenie. Przynaglił konia do biegu. Gaj mimoz stawał się coraz bliższy. Miękka ziemia tłumiła tętent kopyt końskich; łowcy jadąc pod wiatr mogli się zbliżyć do drzew, nie zwracając na siebie uwagi płochliwych zwierząt. Zanim zdołali dopaść pierwszych zarośli, jakiś żółtobrunatny kształt poderwał się z zieleni gaju, błysnął w słońcu lirowato rozwidlonymi rogami, znikł na chwilę w gąszczu, a potem jeszcze kilka razy ukazał się skacząc wysoko ponad ziemię.
– Dorkasy20[20Gazella dorcas.]! Rozciągnąć się w szereg! Pieczeń na obiad przed nami! – zawołał Hunter na widok zwierzęcia.
Gaj nagle się ożywił. Jeszcze kilkadziesiąt metrów dzieliło łowców od drzew, gdy stado gazel w podskokach wybiegło na równinę. Wzrostem nie dorównywały naszym sarnom, lecz były od nich smuklejsze, zgrabniejsze i jakby bardziej delikatne.
Smuga zaledwie ujrzał gazele, odłączył się od swych towarzyszy. Cwałem ruszył wzdłuż linii mimozowego gaju.
Tomek bez wahania pognał za nim. Konie przynaglone do biegu brzuchami niemal szorowały po szorstkiej trawie. Dingo olbrzymimi susami wysforował się przed jeźdźców.
Przez moment gazele, jakby zdziwione, przyglądały się łowcom, później rzuciły się do ucieczki. Smuga trzymając broń w prawej dłoni, lewą ostro osadził wierzchowca. Zaledwie karabin przylgnął do ramienia – padł strzał! Jedna z najbliższych gazel zwinęła się w skoku i runęła na ziemię. Dalszy pościg za szybkonogimi dorkasami był bezskuteczny. Mknęły teraz z wiatrem w zawody, a biegły lekko, niemal nie dotykając ziemi. Co pewien czas niektóre przystawały, oglądały się na swych prześladowców, po czym znów dalej uciekały w step.
Łowcy zwolnili bieg wierzchowców rezygnując z bezcelowego pościgu. Smuga i Tomek zdążali do zastrzelonej gazeli, reszta towarzyszy wkrótce przyłączyła się do nich. Zastali Dinga stojącego przednimi łapami na szyi martwego zwierzęcia. Pies wpatrywał się w nieruchome, szeroko otwarte, duże, ciemne oczy gazeli. Na widok nadjeżdżających machnął ogonem i szczeknął.
– Ha, uważam się za dobrego strzelca, ale tutaj widać już rękę prawdziwego mistrza – pochwalił Hunter, z szacunkiem spoglądając na Smugę. – Celny strzał z konia do umykającej gazeli to sztuka niemal cyrkowa.
Smuga uśmiechnął się i odparł:
– Miałem niezłych nauczycieli. Bywałem w Teksasie słynącym z mistrzów rewolwerowych. Właśnie od kowbojów nauczyłem się trafiać z rewolweru w monetę rzuconą do góry.
Hunter zeskoczył z konia. Dingo wyszczerzył kły, gdy tropiciel pochylił się nad gazelą. Tomek natychmiast przywołał psa. Tropiciel obejrzał martwe zwierzę. Był to kozioł wagi około czterdziestu kilogramów. Miękka jak jedwab skóra pokryta była na grzbiecie i bokach żółtobrunatną sierścią, podczas gdy na brzuchu i na delikatnych, jakby z kości słoniowej wyrzeźbionych nogach przybierała barwę śnieżnobiałą. Zgrabne racice zwierzęcia były z przodu mocno zaostrzone. Głowę kozła ozdabiały czarne, wygięte pierścieniowato rogi długości około trzydziestu centymetrów. Z przodu przypominały lirę. Tomek spojrzał w nieruchome, łagodne oczy, w których zamarł strach. Jak zwykle w takich wypadkach, żal mu się zrobiło pięknego zwierzęcia.
– Trafił pan prosto w komorę – orzekł Hunter. – Przytroczę gazelę do jucznego konia, a podczas wieczornego postoju ściągnę skórę. Zrobimy z niej wspaniały worek na wodę.
Nie tracąc czasu zarzucił upolowane zwierzę na grzbiet konia, przywiązał sznurem, po czym wszyscy dosiedli wierzchowców. Coraz częściej w ich polu widzenia ukazywały się rozmaite zwierzęta, głównie elandy21[21Eland albo kanna (Taurotragus oryx) zamieszkuje sawanny prawie całej Afryki na południe od Sachary.], największe z antylop o śrubowato skręconych rogach, pasące się razem z kudu22[22Strepsiceros strepsiceros.], których grzbiet i boki znaczyły białe pasy. Tomek miał ochotę zbliżyć się do antylop, lecz widok długich na metr, wygiętych i skręconych rogów kudu ostudził jego zapał. Nieco dalej ujrzeli antylopy gnu23[23Connochaetes taurinus.], wyróżniające się swoistą budową ciała i specyficznymi ruchami, co wzbudziło szczególne zaciekawienie Tomka. Gnu jest bowiem czymś pośrednim pomiędzy koniem, wołem i antylopą. Ciemnogniady kadłub i siwy ogon przypominają zupełnie konia, głowa zaś wydaje się być zapożyczona od bawołu, nozdrza zakryte są płatami skóry, a pysk otoczony długimi włosami; łeb obu płci zdobią rogi, które u młodzików są krótkie, sterczące do góry, potem jednak rozrastają się na boki, spłaszczają i zaginają się zrazu na dół, następnie do góry. Oczy o ponurym wejrzeniu osłonięte są gęstym wieńcem włosów i już na grzbiecie nosa wyrasta gęsta grzywa, pokrywająca cały kark.
Hunter często polował na antylopy gnu. Opierając się na własnym doświadczeniu twierdził, że są one, podobnie jak bawół i byk, bardzo wrażliwe na kolor czerwony. Zatem nie tylko powierzchowność, ale i upodobania tych zwierząt są dziwne. W razie niebezpieczeństwa rzucają się ze spuszczonym łbem na przeciwnika, lecz bardzo często w stanowczej chwili nagle zatrzymują się, zawracają i uciekają w największym pędzie.