Выбрать главу

– He, he, he! – zarechotał marynarz. – Poprosiłem pana Castanedo, żeby uwolnił Samba. No i wolny jesteś, chłopie!

Castanedo w milczeniu odpiął łańcuch. Sambo przypadł do ręki wspaniałomyślnego dobroczyńcy, lecz ten szybko schował ją za siebie, mówiąc:

– Nie rób ze mnie babki nieboszczki albo biskupa!

Sambo nie zrozumiał żartu bosmana, cofnął się trochę onieśmielony i zapewnił gorąco:

– Sambo kocha dużego i małego buanę. Sambo kocha też psa, bardzo dobrego psa.

– Dobra nasza, chodź teraz do obozu, a pan, panie Castanedo, pamiętaj. Co powiedziałem! Nie mówię do widzenia, bo lepiej będzie, jeżeli się już nie spotkamy.

Bosman ze swymi towarzyszami zniknął wkrótce w przydrożnej zieleni. Castanedo bezwładnie oparł się o słup i grożąc za nimi pięścią wymamrotał rozbitymi wargami:

– Usłyszycie o mnie wkrótce!

Tymczasem w obozie zaczęto się już niepokoić o bosmana i Tomka. Kawirondo stali przy wyznaczonych im bagażach. Objuczone osły i osiodłane konie gotowe były do drogi. Wilmowski i Smuga co chwila wyglądali w kierunku jeziora.

Nagle ujrzeli Tomka biegnącego z Dingiem. Chłopiec stanął przed ojcem.

– Tatusiu, bosman prosi, żebyś koniecznie przyszedł nad jezioro – wysapał.

Wilmowski zmarszczył brwi; skinął głową na Smugę. Zaledwie oddalili się od Murzynów, Tomek oznajmił:

– Byliśmy u pana Castanedo. Bosman nakłonił go do uwolnienia Samba.

– O kim mówisz? – niespokojnie zapytał ojciec.

– Sambo to ten uwiązany na łańcuchu Murzyn, który miał być ludożercą.

W krótkich słowach wyjaśnił całą sprawę.

– Skoro uwolniliście Samba, to dlaczego bosman kryje się z nim nad jeziorem? – zapytał Wilmowski.

– Przecież Kawirondo słuchają Castaneda jak rodzonego ojca, więc bosman obawia się, że jak zobaczą Samba i…

– Spojrzyj, Andrzeju, na naszego kochanego bosmana, a wszystko zrozumiesz – roześmiał się Smuga.

W tej chwili Wilmowski ujrzał marynarza siedzącego na zwalonym pniu. Olbrzym, jak gdyby nic nie zaszło, palił fajkę. Obok niego przykucnął na ziemi Murzyn.

– A tobie co się stało? Więc to tak było! – westchnął ciężko Wilmowski, przyglądając się sińcom marynarza. – Że też was obydwóch nigdzie nie można samych puścić!

– Czy Castanedo żyje? – krótko zagadnął Smuga.

– Uchowaj mnie Boże przed śmiertelnym grzechem! – oburzył się bosman. – Żyje ten drań, ale zapowiedziałem mu, że złożymy meldunek Anglikom.

– Co powiesz o tym, Janie? – zafrasował się Wilmowski.

Smuga pomyślał chwilę, a następnie oznajmił:

– Nie wiem, czy Castanedo będzie próbował wywrzeć zemstę. Sądząc po wyglądzie takiego siłacza jak bosman, handlarz niewolników nieprędko ochłonie po otrzymanych cięgach. W każdym razie obowiązkiem naszym było przyjść temu biedakowi z pomocą. Nie martwmy się więc teraz na zapas i dokończmy pięknego dzieła zapoczątkowanego przez naszych dwóch zuchów.

– Jestem tego samego zdania – rozchmurzył się Wilmowski. – Zapytaj, Janie, tego chłopca, skąd pochodzi.

Po krótkiej rozmowie z Murzynem, Smuga poinformował przyjaciół:

– Sambo należy do plemienia Galia zamieszkującego zachodnio-północne rubieże Ugandy. Powiedziałem mu, że część naszej trasy wiedzie w kierunku jego rodzinnych stron. Wyjaśniłem również, kim jesteśmy i co tutaj robimy.

– Teraz, Tomku, pobiegnij po pana Huntera i przynieś bosmanowi świeżą koszulę. Lepiej niech Kawirondo nie domyślają się zbyt wiele – polecił Wilmowski.

Wkrótce Tomek powrócił wraz z Hunterem. Tropiciel uważnie wysłuchał relacji Wilmowskiego i osobiście porozmawiał z Sambem.

– A to kanalia z tego Castaneda! Szkoda, że pan nie wpakował mu po prostu kuli w łeb – gniewał się Hunter, głaszcząc po głowie drżącego Murzyna. – I to wszystko dzieje się w dwudziestym wieku! Czy dał mu pan chociaż za to przyzwoitą nauczkę?

– Niech się pan nie martwi, proszę pana – wtrącił Tomek. – Twarz Castaneda wyglądała jak surowy befsztyk. Ledwo trzymał się na nogach. Mówiłem przecież, że nikt nie dorówna siłą panu Nowickiemu!

– Pocieszyłeś mnie trochę, kochany chłopcze – rozchmurzył się Hunter. – Pomyślmy teraz, co mamy zrobić z Sambem. Droga do jego plemienia wiedzie przez kraj zamieszkiwany przez Murzynów Luo, którzy wzięli go do niewoli i sprzedali handlarzowi. Nie możemy więc tutaj zostawić biedaka własnemu losowi.

– Najlepiej zrobi, jeżeli pójdzie z nami przez tereny Luo, a później, gdy już nic nie będzie mu od nich groziło, zboczy na północ – doradził Wilmowski.

Hunter przetłumaczył to Sambowi. Murzyn rzucił się przed Tomkiem na kolana, wołając łamaną angielszczyzną:

– Sambo bardzo kocha dużego i małego buanę i dobrego psa! Sambo również pójdzie łowić dzikie zwierzęta! Później Sambo pojedzie z białym buaną za wielką wodę. Ojciec i matka zginęli w walce z Luo. Siostra i brat zabrani przez handlarzy. Mały buana nie wygoni od siebie biednego Samba!

– Musimy mu pomóc. Zabierzmy go, tatusiu! – zawtórował Tomek.

– Kto wie, czy nie jest to w tej chwili najlepsze wyjście? Dobrze, niech Sambo idzie z nami. Później pomyślimy o jego dalszym losie – powiedział Wilmowski ku radości syna.

– A więc sprawa załatwiona. Czas już na nas – przynaglił Hunter. – Pojawienie się Samba w naszym towarzystwie wywoła wśród Kawirondo wiele komentarzy. Najlepiej niech Murzyn powie przy okazji, że kupiliśmy go od Castaneda.

OPÓR MURZYNÓW

Hunter szybko formował karawanę do wymarszu. Czoło jej mieli tworzyć, oprócz przewodnika. Wilmowski, Tomek i dwóch Masajów. Za nimi uszeregowali się gęsiego Kawirondo z przydzielonym im do niesienia bagażem, a dalej stanęły objuczone osły. Tylną straż stanowili Smuga, bosman Nowicki i trzej Masajowie.

Niemal w ostatniej chwili przed daniem hasła wymarszu przez Huntera Tomek zwrócił się do ojca:

– Tatusiu, tak bym chciał mieć przy sobie Samba.

Wilmowski spojrzał pytająco na tropiciela.

– Tomek naprawdę miewa dobre pomysły – odparł Hunter. – Radzę przydzielić Samba do jego dyspozycji. W ten sposób utrzymamy uwolnionego niewolnika z dala od Kawirondo, którzy wilkiem na niego spoglądają.

– Ma pan słuszność. Tomku, zaopiekuj się nim – rzekł Wilmowski.

– Dziękuję, tatusiu. Obmyśliłem już dla niego wspaniałą funkcję. Poczekajcie na mnie chwilę, muszę jeszcze coś przygotować przed wyruszeniem w drogę.

Tomek pobiegł między drzewa; powrócił niebawem trzymając w ręku długi, prosty kij. Teraz z podręcznej torby wydobył biało-czerwoną flagę, którą przymocował do drzewca.

– Sambo, będziesz niósł polską flagę na czele karawany – poinformował Murzyna.

Sambo, dumny jak paw z wyróżnienia, wziął chorągiew z rąk Tomka. Kilkakrotnie powiał nią wysoko ponad głową. Polska flaga załopotała w samym sercu Afryki.

– Skąd ci przyszedł do głowy ten pomysł? – zdumiał się Wilmowski, spoglądając ze wzruszeniem na syna.

– Przeczytałem w pamiętniku Stanleya, że kazał zawsze nieść chorągiew Stanów Zjednoczonych na czele swej karawany. Uważałem za słuszne uczynić podobnie. Toteż jeszcze w Londynie przygotowałem polski sztandar, aby wszyscy tutaj wiedzieli, kim jesteśmy – wyjaśnił chłopiec. – Chyba nie masz nic przeciwko temu, tatusiu?

– Muszę nawet przyznać, że twój pomysł bardzo mi się podoba. Dumny jestem. Tomku, że pamiętasz o ojczyźnie – odparł ojciec śledząc wzrokiem łopoczący sztandar.

– A to mi setna niespodzianka! – zawołał bosman Nowicki. – Niech cię kule biją, brachu! Aż mnie w dołku ścisnęło, gdy po tylu latach tułaczki ujrzałem polską flagę.

Przyjaźnie klepnął chłopca w ramię i gwiżdżąc “Mazurka Dąbrowskiego” ochoczo powrócił na wyznaczone mu stanowisko.