– Tak, to zebra Granta – przyznał Hunter. – Pasło się ich tutaj kilkanaście sztuk z antylopami gnu i strusiami. Miałem ochotę upolować antylopę, ale przewodnik stada, stary, potężny ogier, zwietrzył mnie zbyt szybko. Zaraz też zaczął rżeć i walić w ziemię kopytami. Zwierzęta miały się już na baczności, nie chcąc więc zmarnować dobrej okazji, strzeliłem do najbliższej sztuki.
Kilku Murzynów wzięło skórzane wory i udało się na poszukiwanie wody. Łowcy zrezygnowali z budowania bomy. Liczna karawana nie musiała się obawiać napaści dzikich zwierząt, rozpalono jedynie parę ognisk, nad którymi zadymiły wkrótce kotły z gotującą się strawą.
– Tatusiu, co to za góra piętrzy się tam na północy? – zapytał Tomek, spoglądając w kierunku szczytu czerniejącego na tle jasnego nieba.
– To zapewne góra Elgon na pograniczu Kenii i Ugandy – odparł ojciec.
– Więc jesteśmy już tak blisko Ugandy? – ucieszył się Tomek. – Muszę zaraz spojrzeć na mapę.
Rozłożył na składanym stoliku dużą mapę Afryki. Szybko odszukał górę Elgon, leżącą na północny wschód od Jeziora Wiktorii. Odczytał wysokość – wynosiła cztery tysiące trzysta dwadzieścia jeden metrów – po czym ustalił miejsce, w którym karawana rozbiła obóz na nocleg. Znajdowali się zaledwie o kilka kilometrów od kropkowanej linii granicznej, biegnącej ukosem na południe od góry Elgon do Jeziora Wiktorii.
– Jutro powinniśmy wkroczyć do Ugandy – orzekł Tomek chowając mapę.
Tymczasem ciemność wieczoru zapadła nad stepem. Murzyni krzątali się przy posiłku. Niektórzy spożywali już smakowite kąski ledwo poddymionej pieczeni, inni przypiekali bądź smażyli ogromne jej kawały. Mescherje wysysał szpik z golenia zebry, podczas gdy Sambo pieczołowicie doglądał gotującej się w kotle zupy. Mieszał ją bardzo zręcznie i z uwagą zbierał szumowiny. Kawirondo znosili paliwo, poprawiali płonące ogniska, których ruchoma jasność migotała na ich nagich brązowych ciałach oraz czerwieniących się teraz namiotach i gubiąc się w głębi pobliskich drzew, rzucała pomiędzy gałęziami fantastyczne cienie.
Tomek gryzł suchary i przyglądał się malowniczej obozowej scenie, gdy nagle usłyszał głuche, odległe dudnienie bębna.
– Tam-tamy grają, bosmanie – odezwał się do siedzącego obok towarzysza.
– Czort z nimi – mruknął bosman. – Moje kiszki od dawna grają z głodu i nikt się temu nie dziwi. Pewno w jakiejś pobliskiej wiosce odbywają się tańce.
– Myli się pan. To nie jest głos bębna grającego do tańca – odparł Tomek. – Słyszałem, jak tatuś mówił, że Afryka jest najbardziej plotkarskim krajem na świecie. Interesujące wiadomości rozchodzą się tutaj wśród Murzynów szybciej niż w Europie wyposażonej w telegraf i telefony. A wie pan, jakim sposobem się to dzieje? Tam-tamy są telegrafem puszczy. Czy ten sposób dudnienia nie przypomina alfabetu Morse’a?
– Wiesz co, brachu? Może i masz rację. Mówiono mi kiedyś, że Murzyni podają sobie różne wiadomości za pomocą bębnów – przyznał bosman wsłuchując się w głuche dudnienie.
Przerwali rozmowę. Początkowo głos bębna rozbrzmiewał gdzieś na wschodzie, lecz niebawem dołączyły się do niego tam-tamy na północy i zachodzie.
– Chodźcie na kolację! – zawołał Wilmowski, zbliżając się do zasłuchanych dwóch przyjaciół.
– Tatusiu, czy nie wiesz, co za wieść niosą w tej chwili tam-tamy? – zagadnął chłopiec.
– Mowę tam-tamów rozumieją w każdej wsi jedynie nieliczni “telegrafiści”. Oni to nadają i odbierają wiadomości, które rozpowszechniają wśród członków swego plemienia. Biali ludzie nie znają używanego przez nich szyfru i nie przeniknęli tajemniczej roli, jaką spełniają bębny w życiu Murzynów. Pan Hunter jest zdania, że tam-tamy przekazują teraz jakieś wiadomości o nas – wyjaśnił Wilmowski. – Nie traćcie więc czasu i chodźcie na kolację.
Uczta obozowa przeciągnęła się. Kawirondo jakby zapomnieli o całodziennym, nużącym marszu; wydobywali z kotła palcami coraz to nowe kawały smacznego gotowanego mięsiwa. Pochylając się ku sobie rozmawiali z ożywieniem.
– Ciekaw jestem, jaką wiadomość przekazały tam-tamy naszym tragarzom – zagadnął Hunter, bacznie obserwując zachowanie Murzynów.
– Więc przypuszcza pan, że oni zrozumieli mowę bębnów? – zapytał Wilmowski.
– Nie mam najmniejszej wątpliwości, że wśród nich znajduje się ktoś wtajemniczony w arkana tutejszego telegrafu – potwierdził tropiciel. – Czy nie zauważyliście, że od chwili gdy ozwały się bębny, tragarze zbierają się na uboczu i dyskutują w gromadkach?
– Będziemy czuwali na zmianę w nocy – wtrącił Smuga – coś mi się wydaje, że nadchodzą kłopoty, których tak się pan Hunter obawiał. Radzę więc teraz udać się na spoczynek, aby dobrze wypocząć przed jutrzejszym marszem.
– Ha, żeby to można było wiedzieć, co mówiły tam-tamy – westchnął Tomek.
Smuga obrzucił chłopca zamyślonym wzrokiem.
– Mam pewną myśl. Tomku – rzekł. – Zabierz na noc Samba do swego namiotu.
Zaniepokojony Wilmowski spojrzał na Smugę palącego krótką fajeczkę. Rada wytrawnego podróżnika udzielona po odezwaniu się chłopca skojarzyła się w głowie Wilmowskiego z myślą, że ten niezwykły przyjaciel mógł rozumieć mowę tam-tamów. Przebywał przecież długo w Afryce i poznał wiele jej tajemnic. Smuga jednak nie zdradzał ochoty do dalszej rozmowy. Poprosił Huntera o ustalenie kolejności dyżurów i wkrótce udał się na spoczynek. Z wyjątkiem Wilmowskiego, który pierwszy miał pełnić straż, reszta łowców poszła w jego ślady.
Tomek nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na bok, słuchając dudnienia bębnów. Tuż przy jego łóżku polowym rozłożył się na kocu dumny z wyróżnienia Sambo. Regularny, głęboki oddech młodego Murzyna stanowił najlepszy dowód, że nie rozumiał mowy tam-tamów.
O wschodzie słońca Hunter zarządził pobudkę. Gdy Tomek wyszedł z namiotu. Sambo kręcił się już przy dymiących kotłach. Masajowie zwijali obóz. Milczenie Kawirondo spożywających bez pośpiechu śniadanie od razu zwróciło uwagę Tomka.
Smuga przywołał Mescherje i polecił przynaglić tragarzy. Niewiele wszakże pomogła jego interwencja. Biali łowcy przygotowani byli już do wymarszu, podczas gdy Kawirondo jeszcze się posilali.
Hunter podszedł do łowców i szepnął:
– Oni chyba umyślnie opóźniają wyruszenie w drogę. Zwróćcie uwagę na ich ponure miny.
Smuga po raz drugi przywołał dowódcę Masajów.
– Mescherje, czy powiedziałeś im, że mają się pospieszyć?
– Mówią, że wczorajsze jedzenie im zaszkodziło – oświadczył Mescherje. – Nie chcą jeść prędko.
– Jeżeli jedzenie im szkodzi, to wylej je z kotłów na ziemię. Ruszamy w drogę – rozkazał Smuga.
– Co to ma znaczyć. Janie? – zaniepokoił się Wilmowski. – Czy nie lepiej dać jeszcze trochę czasu na posiłek?
– Bądź spokojny, nikt z Kawirondo nie zachorował po wczorajszej kolacji. Po prostu usiłują opóźnić marsz – odpowiedział Smuga.
Mescherje wydał swoim wojownikom odpowiednie polecenie. Zaledwie zdążyli wylać zawartość pierwszego kotła na ziemię. Kawirondo zaczęli krzyczeć i porwawszy dzidy otoczyli Masajów. Smuga nie zawahał się ani chwili.
– Bosmanie, proszę pójść ze mną – rozkazał krótko. – Pan Hunter, ty Andrzeju, i Tomek z Sambem zostańcie tu w pogotowiu.
Szybkim krokiem zbliżył się do wrzeszczących Kawirondo. Stanowczym głosem nakazał im milczenie. Gdy się uspokoili, powiedział do Mescherje:
– Opróżniaj kotły!
Masajowie chwycili następny kocioł chcąc wylać jego zawartość, lecz nagi, rosły Kawirondo przyskoczył do Smugi wygrażając rękoma.
– Czego chcesz? – zimno spytał Smuga.
– Otruliście wczoraj Kawirondo! Dzisiaj jesteśmy chorzy, a wy nie dacie odpocząć i jeść! – odparł butnie tragarz.