Jak okiem sięgnąć widniała falująca tafla wód jeziora. Dość wysoki, urwisty brzeg porastały kępy rozłożystych drzew i odurzające zapachem, bajecznie kolorowe kwiaty. Smuga spojrzał w kierunku pobliskiego wzgórza. Stamtąd na pewno będzie mógł ogarnąć wzrokiem większy pas wybrzeża, które w miejscu, gdzie się zatrzymał, nie mogło stanowić dogodnej przystani dla jakiejkolwiek łodzi. Bez wahania podążył ku wzgórzu. Zaledwie znalazł się na jego szczycie, ujrzał długą łódź odpływającą szybko na wschód. Znajdowała się już około kilometra od naturalnej, doskonale widocznej, zacisznej zatoki.
“Spóźniłem się – szepnął Smuga. – Gdybym przybył tu o dwie godziny wcześniej, na pewno bym schwytał wysłannika Kawirondo.”
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w mknącą po jeziorze łódź. Zniechęcony niepowodzeniem usiadł na zwalonym pniu. Zastanawiał się, do czego mogli zmierzać Murzyni opóźniając marsz karawany. Intuicja podszeptywała mu, że sprawcą ich kłopotów był handlarz niewolników, Castanedo. Czyżby miał zamiar zaatakować karawanę? Kogóż to przywiozła znikająca w dali łódź?
Smuga siedział zamyślony. Naraz wydało mu się, że usłyszał szelest krzewów tuż za swymi plecami. Prawa dłoń podróżnika błyskawicznym ruchem uchwyciła rękojeść rewolweru, ale zanim zdołał powstać i odwrócić się, otrzymał potężne uderzenie w tył głowy. Ciemność przysłoniła mu na chwilę wzrok, lecz jeszcze nie stracił przytomności. Ostatnim wysiłkiem woli zerwał się z pnia, wyszarpując jednocześnie z pochwy rewolwer. W tej chwili jakaś twarda, żylasta dłoń chwyciła go z tyłu za kark. Niemal jednocześnie uderzono go powtórnie w głowę. Rewolwer wysunął mu się ze zmartwiałej dłoni. Smuga z cichym jękiem padł na ziemię. Drzewa wirowały jak opętane przed jego szeroko otwartymi oczyma. Zdawało mu się, że dostrzega wykrzywione gniewem, czarne twarze Murzynów trzymających w zębach błyszczące noże. Jakieś olbrzymie widma pochylały się nad nim. W zamroczonym umyśle rzeczywistość plątała się ze wspomnieniami z Australii. Oto buszrendżer40[40Nazwa australijskich rozbójników grasujących po gościńcach.] grozi Tomkowi długim, ostrym jak brzytwa nożem. Smuga zasłania sobą chłopca, chwyta kosmatą łapę bandyty, lecz w tej chwili przewodnik, Australijczyk Tony, woła wysokim głosem:
“Stój! Nie tutaj! Anglicy spalą wioskę i powieszą nas na drzewach!”
Smuga spostrzega, że Tomek krzyczy narzeczem afrykańskich Murzynów. Na ułamek sekundy na tyle odzyskuje przytomność, by uchwycić okiem błysk stali. Ponowne uderzenie w głowę i piekący ból w lewym ramieniu zamroczyły go na nowo. Zdawało mu się, że spada w otchłań. Ciało jego wyprężyło się, potem znieruchomiało.
– Tatusiu, dlaczego pan Smuga tak długo nie wraca? – niecierpliwił się Tomek, spoglądając w kierunku góry Elgon. – Przecież minęło już kilka godzin, odkąd wyszedł z obozu.
– Mnie to również niepokoi. Czyżby odkrył coś podejrzanego? – szeptem odparł Wilmowski.
– Pan Hunter i bosman też przepadli jak kamień w wodę – cicho ciągnął Tomek. – Tatusiu, przyjrzyj się tylko tragarzom. Wydaje mi się, że ogarnęło ich jakieś podniecenie. Czemu nasi towarzysze tak długo nie wracają?
Wilmowski zmarszczył brwi. Nieobecność Smugi, Huntera i bosmana przedłużała się, a tymczasem Kawirondo byli coraz bardziej podnieceni. Pochylali się ku sobie, szeptali i zerkali na białych łowców.
– Gdzież to się Sambo podział? – naraz zapytał Wilmowski.
– Nie mogę go utrzymać na miejscu. Stale się kręci między Kawirondo – wyjaśnił Tomek z niezadowoleniem.
Wilmowski przywołał dowódcę masajskiej eskorty.
– Mescherje, czy twoi ludzie dobrze pilnują, aby tragarze nie oddalali się od obozu? – zapytał, gdy Masaj przykucnął przy nim.
– My dobrze pilnujemy – stanowczo odparł Mescherje.
– Czy jesteś pewny, że nikt nie wyszedł z obozu?
– Oni chodzą za własną potrzebą, ale tylko pojedynczo. My dobrze pilnujemy.
– Zwracajcie na nich baczną uwagę. Dlaczego Kawirondo są tak ożywieni? Przedtem byli ponurzy i milczący, a teraz szepczą bez przerwy.
– Murzyni zawsze lubią dużo mówić. Cichną, gdy Masaj do nich podchodzi.
Podczas gdy Wilmowski rozmawiał z Mescherje, mały Sambo przykucnął przy Tomku. Pociągnął Dinga za ogon. Cofnął się szybko, ponieważ pies warknął szczerząc kły. Tomek uspokoił Dinga. Przez chwilę obydwaj chłopcy szeptali z ożywieniem, po czym Tomek przybliżył się z Sambem do ojca i rzekł przyciszonym głosem:
– Tatusiu, posłuchaj! Sambo twierdzi, że wśród naszych tragarzy znajduje się jakiś obcy Kawirondo.
Wilmowski, aby ukryć zmieszanie, roześmiał się, jakby usłyszał jakiś dobry dowcip. Nabił fajkę tytoniem i dopiero wypuściwszy kilka kłębów dymu zapytał:
– Sambo, czy jesteś tego pewny?
– Tak, tak, wielki buana! Sambo jest pewny – potwierdził Murzyn. – Jakiś obcy Kawirondo powiedział coś tragarzom. Oni zaraz zgłoszą się do białego buany i powiedzą, że chcą iść dalej.
– Skąd ty to wiesz?
– Sambo biega wśród nich i podsłuchał wszystko. Sambo kocha bardzo wielkiego białego buanę i małego buanę.
– Co ty na to, Mescherje? – zagadnął Wilmowski.
– My dobrze pilnujemy. Tu nie mógł przyjść nikt obcy. Może Sambo się myli?
– Nie, Sambo się nie myli. Tu przyszedł obcy Kawirondo – zapewnił Murzyn.
– Zaraz sprawdzę, ilu tragarzy jest w obozie – powiedział Wilmowski.
Na rozkaz Mescherje Kawirondo ochoczo stanęli w szeregu. Wilmowski przeliczył ich dwukrotnie, przyglądając się każdemu badawczo. Liczba Kawirondo nie uległa zmianie. Wilmowski polecił Tomkowi wydać tragarzom po porcji tytoniu iżegnany pochwalnym szmerem wrócił z trójką towarzyszy przed namiot.
– Chyba się pomyliłeś, Sambo – mruknął niechętnie zapalając ponownie fajkę. – Nikt nowy nie przybył do obozu. Liczba tragarzy nie uległa zmianie.
– To znaczy, że jeden odszedł, a drugi przyszedł – odrzekł Sambo.
– O, do licha! To jest zupełnie prawdopodobne! – zawołał Wilmowski. – Przecież mówiłeś, Mescherje, że oni wychodzili pojedynczo z obozu.
– Sambo twierdzi, że Kawirondo się zamienili – zastanowił się dowódca masajskiej eskorty. – Tak, być może. Krótko są z nami, jeszcze ich nie znamy wszystkich.
– Hm, gdyby Smuga był tutaj, może by rozpoznał obcego. On zawsze doskonale pamięta każdego Murzyna – zafrasował się Wilmowski.
– Dlaczego ten biały buana tak długo poluje? – zapytał Mescherje.
– Widzisz, pan Smuga nie poszedł na polowanie. Miał zamiar rozejrzeć się po okolicy – wyjaśnił Wilmowski.
– Źle zrobił, że poszedł bez psa – szepnął Mescherje. – Trzeba szukać białego buanę, póki dzień. Potem nie widać już śladów. W nocy może być deszcz. Tu często wieczorem pada.
– Co robić? Przecież nie mogę zostawić obozu na łasce Kawirondo. Żeby choć bosman i Hunter wrócili jak najszybciej – z niepokojem powiedział Wilmowski.
Jakby w odpowiedzi rozległ się tętent koni.
– Jadą! Jadą! – ucieszył się Tomek.
Niebawem obydwaj łowcy wpadli do obozu na spienionych wierzchowcach. Bosman ociężale zeskoczył z konia i rzucił cugle jednemu z Murzynów. Hunter również oddał swego konia pod opiekę Kawirondo, po czym razem z bosmanem zbliżył się do Wilmowskiego.
– A niech wieloryb połknie tę waszą Afrykę! – wysapał bosman. – Byliśmy w pięciu okolicznych wioskach i poza babami kurzącymi długie gliniane faje oraz starcami nie zastaliśmy ani jednego chłopca zdolnego do dźwigania ładunku na plecach.