Выбрать главу

– Skąd pan to wszystko wie? Przecież jeszcze niczego nie dowiedzieliśmy się od Smugi – zdziwił się bosman.

– Siady pozostawione na ziemi to tak jak litery w książce. Trzeba tylko umieć je czytać – wyjaśnił Hunter i dodał: – Po napadzie Murzyni pobiegli na zachód. Ich ślady musiały skrzyżować się ze śladem Smugi, dlatego Dingo co chwila gubił trop.

– Jeżeliś pan pewny tego wszystkiego, to wezmę psa i odszukam tych łobuzów. Wy tymczasem idźcie z rannym do obozu – zaproponował bosman.

– To niepotrzebne. I tak prawdopodobnie wpadną w nasze ręce. Jeżeli Sambo mówi prawdę, to jeden z napastników znajduje się wśród naszych Kawirondo. A może i wszyscy trzej? – oświadczył Hunter.

– Jak pan uważa, bardzo bym jednak chciał się z nimi spotkać.

– Myślę, że to nie będzie takie trudne. Teraz ruszajmy w drogę, wkrótce zapadnie noc – przynaglił Hunter.

U ŹRÓDEŁ NILU BIAŁEGO

Przez dwie doby Hunter i Wilmowski nie odstępowali od łoża rozgorączkowanego Smugi. Trzeciego dnia ranny poczuł się trochę lepiej. Wilmowski stwierdził z zadowoleniem, że gorączka znacznie opadła. Zaraz też polecił sporządzić dla niego pożywny bulion. Zadania tego ochoczo podjął się bosman Nowicki. Nalewając bulion do kubka mówił do rozradowanego Tomka:

– Widzisz, kochany brachu, jaka to w Smudze rogata dusza? Zaraz można poznać w nim Polaka! Murzyniaki tłukli go młotkiem po głowie jak szczupaka na Wigilię, a on nie tylko nie puścił ostatniej pary, ale już krzyczy, że jest głodny.

– Wielka szkoda, że pan Smuga nie mógł rozpoznać napastników. Nie chciałbym, żeby ten okropny czyn uszedł im na sucho – zafrasował się chłopiec.

– He, he, he! – roześmiał się marynarz. – Żeby Smuga mógł rozpoznać tych drani, to by musiał ich zobaczyć, a gdyby ich był zobaczył, to z miejsca musieliby się wynieść do Abrahama na piwo i już nie byłoby o czym gadać. Teraz zaś, kochany brachu, jeżeli tylko los mi będzie sprzyjał, to oni wpadną w moje łapy, a wtedy…

Bosman wykonał rękoma charakterystyczny ruch, jakby ukręcał ptakowi głowę.

– Więc pan ich zabije? – przeraził się Tomek.

– Jak amen w pacierzu! Ale my tu sobie gadu, gadu, a tam nasz chory czeka. No, chodźmy z tym bulionem, ale myślę, że lepiej by mu pomógł rum.

– Ranny nie powinien pić alkoholu – ostro zaoponował Tomek.

– A po czym to odzyskał przytomność jak nie po jamajce? Nie przekonasz mnie, brachu! Chodźmy!

Smuga posilił się, po czym nie zważając na protesty Huntera zapalił fajkę. Wypuścił kilka kłębów dymu i rzekł:

– Andrzeju, każ przygotować dla mnie jakąś lektykę. Jutro możemy wyruszyć w dalszą drogę. Dość tego leniuchowania.

– Wykluczone, Janie! – zaprotestował Wilmowski. – W tropikalnych krajach rany źle się goją.

– Nic mi nie będzie, Andrzeju. Gorzej oporządził mnie swego czasu tygrys w Bengalii, a przecież wszystko się dobrze skończyło. Mam organizm przyzwyczajony do gorącego klimatu. Prędzej wyzdrowieję podczas marszu.

Wilmowski w dalszym ciągu oponował, lecz wtedy odezwał się Hunter:

– Pan Smuga ma żelazną czaszkę, jeżeli nie pękła pod tak silnymi uderzeniami. Proponowałbym również rozpoczęcie marszu, lecz nie jutro, tylko pojutrze. Mam ku temu dwa powody. Po pierwsze pan Smuga nabierze więcej sił, a po drugie… – pochylił się do towarzyszy zgrupowanych przy łóżku rannego i dodał ciszej: – Po drugie chcę opóźnić marsz dlatego, że Kawirondo nagle nabrali gwałtownej chęci do wyruszenia z nami w dalszą drogę. Czy to nie wydaje się wam dziwne?

– Zanim jeszcze przynieśliście rannego do obozu, tragarze wyrazili zgodę na kontynuowanie marszu. Zapytałem wtedy, czy już się nie obawiają swych sąsiadów Luo. Wyjaśnili, że teraz nie muszą się ich bać, gdyż tam-tamy zapowiedziały im gościnne przyjęcie – odparł Wilmowski.

– Zapewne wysłannik Castaneda, o którego przybyciu powiadomił nas wierny Sambo, polecił im udać się dalej – dodał Hunter.

– Oby chęć przysłużenia się nam nie wyszła Sambowi na złe – rzekł Wilmowski. – Chłopak ustawicznie kręci się wśród Kawirondo przeszkadzając im w konszachtach. Patrzą też na niego bardzo niechętnie.

– Bosmanie, niech pan czuwa nad nim – zwrócił się Hunter do marynarza.

– Iiii, nie taki znów diabeł straszny, jak go malują. Wprowadziłem trochę rygoru. Kawirondziaki stali się łagodni jak baranki. Nic mu już nie zrobią.

Wilmowski spojrzał uważnie na bosmana. Przez dwa dni czuwał z Hunterem przy łożu rannego, pozostawiając obóz pod opieką marynarza. Teraz zaniepokoił go lekki ton, jakim bosman udzielił wyjaśnienia. Podejrzewał, że chce coś przed nim ukryć. Spojrzał więc z kolei na Tomka, który po oświadczeniu swego serdecznego druha zaczął kręcić się i chichotać.

– Czy i ty, Tomku, uważasz, że Sambo jest zupełnie bezpieczny? – zapytał.

– Od wczoraj tragarze patrzą z szacunkiem na naszego Samba. Na pewno nic mu teraz nie grozi – odparł chłopiec.

– Dlaczego tak nagle zmienili swój stosunek do niego? – pytał dalej Wilmowski.

Bosman chrząknął ostrzegawczo, lecz Tomek nie zważając na niego wyjaśnił triumfująco:

– Wczoraj jeden Kawirondo uderzył Samba, gdy ten przykucnął przy grupce dyskutujących. Wtedy pan bosman sprawił mu tęgie lanie i zapowiedział wszystkim, że jeżeli Sambowi stanie się coś złego, to wróci do ich wioski, spali domy i powiesi mieszkańców.

Wilmowski nachmurzył się, lecz nie skarcił bosmana. Niespodziewany napad na Smugę był groźnym dowodem zbytniego rozzuchwalenia się Kawirondo.

– Dobrze pan zrobił, bosmanie. Murzyni cenią silnych ludzi – wtrącił Hunter. – Trzeba ich teraz trzymać krótko. Przy najbliższej okazji postaramy się o nowych tragarzy. Wtedy też prawdopodobnie zaginie słuch o Castanedzie, którego cień podąża za nami. Jak widać, jest to bardzo mściwy łotr.

– Daj Boże, żebym mógł go spotkać jeszcze raz – mruknął bosman zawzięcie.

– Jak więc powiedziałem, proponuję odłożyć wymarsz w dalszą drogę na pojutrze. W ten sposób pokrzyżujemy choć w części plany Kawirondo.

– Rozumowanie pana Huntera wydaje się słuszne. Wobec tego odpoczniemy tutaj jeszcze jeden dzień, a pojutrze ruszamy dalej – powiedział Wilmowski.

– Gdyby zaszła potrzeba, to w forcie angielskim w Kampali na pewno zastaniemy lekarza – dodał Hunter. – Miejmy jednak nadzieję, że pan Smuga przyjdzie do zdrowia bez jego pomocy.

– Ha, niech będzie tak, jak radzicie – zgodził się Smuga.

W obozie panował całkowity spokój. Uzbrojeni po zęby Masajowie dzień i noc pełnili straż. Tymczasem bosman, Tomek i Sambo zbudowali wygodną lektykę dla Smugi; mieli ją nieść najzręczniejsi Kawirondo.

Gdy nadszedł oznaczony czas wymarszu, Sambo ze sztandarem stanął na czele karawany. Tomek na polecenie ojca zastąpił Smugę. Teraz razem z bosmanem stanowili tylną straż karawany. W takt monotonnej pieśni tragarzy ruszyli w drogę.

Podróżnicy wędrowali sawanną porosłą kępami krzewów i drzew akacjowych. Pod koniec dnia coraz częściej zaczęli napotykać dość duże bajora zarosłe karłowatymi mimozami o czerwonej korze, które utrudniały drogę. Dingo spuszczony ze smyczy buszował wśród tych chaszczów, to znów biegł ze wzniesionym do góry łbem, węsząc w powietrzu. Tomek i bosman pilnie obserwowali jego zachowanie; nie ulegało wątpliwości- okolica obfitowała w zwierzynę. W pewnej chwili Dingo dał nura w pobliskie krzewy. Zaraz też obydwaj łowcy usłyszeli niskie, głuche chrząkanie, a potem ostry pisk. Trzask łamanych gałęzi i głośne chrapliwe szczeknięcie Dinga ostrzegły podróżników przed niebezpieczeństwem. Zadudniła ziemia. Dingo, szczekając zajadle, wybiegł z krzewów. Za nim z głuchym tupotem ukazał się olbrzymi zwierz o ciężkiej i niezgrabnej budowie. Wysokość potwora dorównywała średniemu wzrostowi człowieka, podczas gdy długość szaroczarnego cielska dochodziła do około czterech metrów. Olbrzymie zwierzę o grubej, sfałdowanej na karku skórze gnało z pochylonym nisko potężnym łbem, na którego nosie widniały sterczące jeden za drugim dwa rogi.