– Nie jest znów tak źle. Gorsze historie przydarzały się niektórym podróżnikom – powiedział Wilmowski.
– Czy chcesz powiedzieć, tatusiu, że nie tylko nas porzucili tragarze?
– Właśnie to mam na myśli. Wspomniałem wam już o polskim podróżniku Rehmanie. Otóż w czasie jednej z wędrówek po Afryce Południowej powziął zamiar zbadania rzeki Limpopo. Odradzano mu urządzanie wyprawy w porze letniej ze względu na niezdrowy klimat okolicy, lecz Rehman, niepomny przestróg, najął przewodnika oraz kilkunastu tragarzy i wyruszył w drogę. Wkrótce tragarze zaczęli mu płatać różne psikusy. Opóźniali pochód udając zmęczenie, rozkładali obóz, gdzie im się podobało, naciągali podróżnika na dodatkowe wynagrodzenie, a w końcu nie chcieli iść podczas deszczu. Pewnego dnia po dużej burzy przewodnik i dwaj tragarze zniknęli jak kamfora, zabierając część rzeczy Rehmana. Następnego dnia na każdym postoju tragarze po kilku uciekali wraz z ładunkiem.
Jeszcze dziesięć dni drogi dzieliło Rehmana od Limpopo, a było przy nim zaledwie trzech Murzynów. Niebawem ci również uciekli. Rehman pozostał sam w bezludnej, o niezdrowym klimacie pustyni, zamieszkanej jedynie przez dzikie zwierzęta.
– I co zrobił w tak okropnym położeniu? – niecierpliwił się Tomek, ciekaw zakończenia przygody przypominającej ich własną.
– Usiadł na kamieniu i zaczął się zastanawiać, co ma począć dalej. Znał podobne przypadki porzucenia podróżników. Taki właśnie los spotkał niemieckiego badacza Karola Maucha, który w Transwalu został okradziony i opuszczony przez swych ludzi. Mauch znajdował się wtedy w dość gęsto zaludnionej okolicy, znalazł więc niebawem innych tragarzy i szczęśliwie zakończył wyprawę. Inny niemiecki podróżnik, Edward Mohr, podczas wędrówki do rzeki Zambezi, w odległości trzech dni drogi od Wodospadów Królowej Wiktorii został również opuszczony przez tragarzy. Znakomity myśliwy ukrył wszystkie swe rzeczy w dżungli, wziął tylko strzelbę oraz kilkadziesiąt naboi i poszedł dalej utartą od czasów Livingstona drogą.
Rehman nie był myśliwym i nie mógł liczyć na niczyją pomoc w bezludnej pustyni. Deszcz jakby się nad nim zlitował i przestał padać, postanowił więc przez kilka dni zbierać w okolicy różne okazy roślin. Wkrótce deszcz znów się rozpadał. Wtedy Rehman uległ atakowi malarii. Mimo wielkiego osłabienia zabrał nazajutrz trochę żywności, koc oraz puszkę z okazami botanicznymi i ruszył w drogę powrotną. Po dwóch dniach udało mu się dowlec w zamieszkałe strony.
– To była naprawdę niebezpieczna przygoda – przyznał Tomek. – Teraz widzę, że nasza sytuacja jest o wiele lepsza. Jest nas kilku, a wystarczy przecież wdrapać się na tę górę, u której stóp rozbiliśmy nasz obóz, aby rozejrzeć się po okolicy za najbliższą wioską murzyńską!
– Przednia myśl! – zawołał bosman.
– Przecież pan nie lubi się wspinać na góry!
– Konieczność zmusza człowieka do różnych rzeczy. Łyknę tylko trochę jamajki na wzmocnienie i zaraz ruszamy.
– Dobrze, idźcie na zwiady – zgodził się Wilmowski. – Zabierzcie broń i lunetę. Zachowajcie ostrożność.
– Nie obawiaj się o nas, tatusiu. Szybko wejdziemy na szczyt góry i wkrótce wrócimy, na pewno z dobrymi wieściami. Dingo, chodź ze mną!
Bosman i Tomek poprzedzani przez psa zniknęli wśród zarośli okalających górę. Przez jakiś czas obchodzili wokół jej podnóże, aby znaleźć łagodniejsze zbocze. W miejscu, gdzie rozłożyli obóz, wzniesienie opadało niemal prostopadłą ścianą, uwieńczoną na szczycie rumowiskiem wielkich głazów. Przewidywania dwóch przyjaciół sprawdziły się: wschodni stok sięgał tarasami do samego szczytu. W milczeniu wspinali się z jednego wzniesienia na drugie, aż w końcu natrafili wśród drzew na wydeptaną przez jakieś dzikie zwierzęta ścieżkę. Dingo natychmiast zaczął węszyć i pobiegł pierwszy z pochylonym ku ziemi łbem.
– Oho, Dingo poczuł jakąś zwierzynę – zauważył Tomek.
– Weź go lepiej krótko na smycz, bo gotów nam jeszcze wypłoszyć z tych krzaków jakieś afrykańskie dziwadło – doradził bosman. – Niechby tak tu wypadła na wąską ścieżkę jakaś większa sztuka, to nie będziemy nawet mieli dokąd uciekać. Dingo, do nogi!
Pies powrócił niechętnie. Tomek uwiązał go na smyczy; znów ruszyli pod górę. Kilkadziesiąt metrów przed skalistym, płasko ściętym szczytem kończył się las. Dalej ścieżyna wiodła przez karłowate kłujące krzewy i ginęła pomiędzy głazami zalegającymi szczyt.
Gdy bosman i Tomek mijali już krzewy, Dingo nagle przystanął strzygąc uszami. Sierść zjeżyła mu się na karku. Szczerząc kły warknął głucho. Tomek i bosman zatrzymali się zdziwieni.
– Co to ma znaczyć? – mruknął bosman, wsuwając rękę do kieszeni, w której nosił rewolwer.
– Dingo musiał zwęszyć coś podejrzanego – szeptem odparł Tomek. – Pewno jakiś zwierz ukrył się tutaj.
– Nie pleć głupstw, brachu! – zaoponował bosman. – Jakie głupie bydlę kryłoby się wśród nagich skał?
– Może to górskie kozy? Niech pan spojrzy! Dingo nie zachowuje się tak przy spotkaniu ze zwierzyną!
Pies patrzył mądrymi ślepiami na łowców i odwracając co chwila głowę, obnażał duże kły.
– On nas wyraźnie ostrzega przed niebezpieczeństwem – szepnął Tomek.
Naraz na samym szczycie rozległ się przyciszony ludzki krzyk. Zaraz też łowcy usłyszeli jakby odgłos toczonego po skale kamienia. Bosman wydobył z kieszeni rewolwer i dał znak chłopcu, aby podążył za nim. Pod osłoną krzewów czołgali się aż do pierwszych skał; dalej sunęli od kamienia do kamienia. Teraz nie mieli już jakichkolwiek wątpliwości. Jacyś ludzie przetaczali głazy na szczycie góry. Wyraźnie było słychać ich świszczące z wysiłku oddechy oraz chrapliwe nawoływania. Bosman przycupnął za występem skalnym. Ostrożnie wychylił głowę. Po chwili szepnął:
– Zerknij, brachu, co oni tam majstrują!
Chłopiec wysunął głowę i zdumiał się. Oto dwóch nagich Murzynów z wysiłkiem toczyło olbrzymi głaz po niewielkiej pochyłości ku krawędzi szczytu, gdzie ułożono już sporą piramidę większych i mniejszych kamieni. Trzeci człowiek musiał znajdować się za głazem. Grubym drągiem podważał i popychał ciężki kamień, który zasłaniał go teraz przed łowcami. Tomek przyglądał się Murzynom. Mięśnie naprężały się pod ich brunatną, pokrytą potem, błyszczącą skórą. Dobywając resztek sił, pchali wielki ciężar. Jeszcze dwa lub trzy metry i głaz sam potoczy się po pochyłości, uderzy w piramidę, a wtedy lawina kamieni runie w dół ze szczytu góry. Tomek struchlał. Przecież głazy ułożone były na krawędzi prostopadłej ściany, u której stóp znajdował się obóz wyprawy. Zaledwie myśl ta przyszła mu do głowy, cofnął się i chwyciwszy bosmana za rękę szepnął:
– Zasadzka! Oni zamierzają strącić lawinę głazów na obóz!
– Kubek w kubek to samo pomyślałem – cicho odparł bosman. – Musimy temu zapobiec. Ilu ich tam jest?
– Aż trzech!
– Damy chyba radę. Spróbuję unieszkodliwić drani, a ty stój tutaj z pukawką w pogotowiu. Gdyby było ze mną krucho, pociągnij za cyngiel. Tylko mierz dobrze, bo to walka o życie – cicho dodał marynarz niespokojnie spoglądając na chłopca.
Tomek pobladł straszliwie – miał strzelać do ludzi. Otarł dłonią zroszone potem czoło i niepewnie ujął sztucer.
– To mordercy! Jeżeli się poszkapimy, zabiją nas wszystkich – syknął bosman.
Odetchnął lżej, widząc, że ręce chłopca przestały drżeć. Tomek uniósł się z ziemi ze sztucerem gotowym do strzału.
– Uważaj teraz! – polecił bosman wysuwając się ostrożnie zza skalnego załomu.
W tej właśnie chwili silnie podważony przez Murzynów głaz potoczył się o cały obrót, odsłaniając ukrytego dotąd przed wzrokiem łowców trzeciego mężczyznę. – Zaledwie Tomek spojrzał na niego,zapomniał o ostrożności i krzyknął: