Podczas tej dziwnej rozmowy Tomek zaniepokojony o rannego przyjaciela wydłubał palcem dziurkę w macie i zerkał od czasu do czasu do sąsiedniej izby. Wypełniały ją dymy spalanych w ogniu ziół. Jadowity wąż wypuszczony z koszyka pełzał po glinianej podłodze w takt wybijany na bębenku przez jednego znachora, podczas gdy pozostali śpiewali, tańczyli i wykonywali rękoma ruchy, jakby coś za siebie rzucali. Potem znachorzy pochylali się nad ponownie uśpionym Smugą, przemywali ranę wywarem ziołowym, poili go jakimś płynem, nakrywali kocem i odkrywali, aż Tomkowi zaczęło się kręcić w głowie. Po dwóch godzinach “naczelny lekarz”, stary zasuszony Murzyn o pomarszczonej twarzy, poprosił ich do łoża rannego.
– Uciszyliśmy chorobę, ona usnęła pod wpływem naszych leków. Trzeba jednak czuwać, aby się nigdy nie obudziła – oświadczył czarownik.
– Czy to ma znaczyć, że nie udało wam się całkowicie wygnać choroby z ciała rannego? – zapytał z niepokojem Mac Coy.
– Nikt tego nie może zrobić, trucizna za długo była w człowieku, ale osłabiliśmy jej działanie. On silny i mocny jak baobab.
– A co będzie, jeżeli choroba się zbudzi? – spytał Mac Coy.
– Różnie może być. Noc zasłoni oczy, zwiąże ręce lub nogi, a może zamknie usta lub myśli… Różnie może być. Teraz niech pije przez siedem dni lek, a potem zobaczymy. Różnie może być.
Wilmowski obdarował czarowników upominkami, a gdy wyszli, zwrócił się do Szkota:
– Cóż to za diagnozę postawił ten dziwny lekarz? Nie mogłem zrozumieć jego słów.
Mac Coy wyjaśnił poważnie:
– Trucizna, którą nasycony był nóż, działa paraliżująco na nerwy. Może ona spowodować utratę wzroku, mowy, paraliż członków, a nawet głównych ośrodków mózgowych. Chory żyje, mimo że wiele jej się dostało do krwi. Nasuwa mi się też myśl, czy on nie był kiedyś uodporniony na działanie niektórych trucizn.
– Przyjaciel mój nie lubi opowiadać o swej przeszłości, lecz wspominał nam, że przebywał dłuższy czas wśród Murzynów w Afryce Równikowej. Możliwe, iż wtedy przyjaźnił się z czarownikiem. Smuga należy raczej do trochę niespokojnych duchów.
– A więc łowca dzikich zwierząt i… niezwykłych przygód? To istotnie wiele tłumaczy. Wierzmy, że wszystko się dobrze skończy.
W tej właśnie chwili rozległo się bicie w bębny i kotły, a wkrótce huknęły strzały karabinowe.
– Wasi przyjaciele przybyli do miasta – oznajmił Mac Coy.
– Hura! – krzyknął Tomek, któremu bardzo brakowało obecności wesołego bosmana. – Chodźmy ich jak najprędzej powitać.
CIEŃ TSE-TSE
Bosman Nowicki przy pomocy Tomka rozpakowywał skrzynię, w której przechowywali swe ubrania, i mówił:
– Kiedy statek zawija do portu, załoga ubiera się odświętnie przed wyjściem na miasto, bo prawdziwego pana poznasz po cholewach. Zaraz widać, że Bugandczyki to prawdziwie kulturalny naród, chociaż większość obywateli paraduje tylko w chałatach lub kozich skórach. Byle dzikusy nie zgotowałyby nam tak szykownego powitania. Jeżeli oni przyjmują nas w ten sposób jako Polaków, to powinniśmy wyglądać jak się patrzy. Sambo, przygotuj migiem wodę do wyszorowania grzesznego cielska!
– Musimy się pospieszyć, bo zaraz po południu mamy iść na audiencję do młodego kabaki – wtrącił Tomek.
– Co nagle, to po diable, ale nie bój się, brachu, będę wkrótce gotowy. Zerknij, co porabia pan Smuga.
Tomek wsunął się do sąsiedniej izby. Powrócił po chwili uradowany.
– Pan Smuga śpi, ale czoło ma zupełnie chłodne. Może ci znachorzy naprawdę mu pomogli? – oznajmił.
– Dziwna figura ten sekretarz kabaki – zauważył marynarz.
– Tatuś jest zdania, że to bardzo rozsądny człowiek. Najlepszy dowód, iż posiada tyle wiadomości o Polakach.
– Widocznie tak musi być, skoro stwierdza to twój szanowny tatuś, który rozprawia o wszystkim, jakby czytał z książki.
– Prędzej, prędzej! Katikiro przyszedł już po białego buanę – zawołał Sambo, wpadając zadyszany do izby. – Biały buana pójdzie do kabaki i będzie z nim długo rozmawiał. Oni już czekają.
– Popatrz, brachu! Bugandczyki zegarków nie mają, lecz punktualności przestrzegają jak strażak na wieży Kościoła Mariackiego w Krakowie, który tak sprawnie wytrąbi każdą godzinę, że według niego możesz regulować nawet najlepszy zegarek.
– To pan mówi, że oni naprawdę nie mają zegarków? – zdziwił się Tomek.
– To się wie, przecież takimi grubymi paluchami nie można złożyć drobnych części zegarka.
– Znów pan żartuje, a tam na nas czekają. Chodźmy prędzej!
Wyszli przed chatę, gdzie oczekiwali już na nich Wilmowski, Hunter i Masajowie z podarunkami przeznaczonymi dla kabaki i jego ministrów. Na czele pochodu ruszył Sambo z polską flagą, za nim udali się łowcy z katikiro i Mac Coyem.
Posiadłość kabaki otaczało wysokie ogrodzenie splecione z trawy słoniowej. Tuż przed bramą stał duży piec wybudowany z kamieni i gliny, a murzyńska służba podsycała płonący w nim ogień.
– A to pewno królewska piekarnia? – zagadnął bosman przyglądając się oryginalnemu piecowi.
– Pssst! – ostrzegawczo syknął Mac Coy. – W piecu tym dzień i noc pali się święty ogień kabaki, który gaśnie dopiero w chwili śmierci króla.
– Przecież Tomek mówił, że wasz młody kabaka jest wyznania anglikańskiego – cicho usprawiedliwiał się marynarz.
– Tomek dobrze pana poinformował, lecz należy pamiętać, że w Bugandzie tam-tamy zwołują wiernych na nabożeństwo…
– Czort się chyba w tym rozezna – mruknął bosman i zamilkł skonfundowany.
Pałac królewski stanowił obszerny, prymitywnie zbudowany drewniany dom. Uroczyste posłuchanie odbyło się w dużej sali. Kabaka Daudi Chwa miał około dziewięciu lat. Siedział na podwyższeniu pokrytym lamparcimi skórami, przyozdobiony sznurami szklanych pereł i ptasimi piórami. Z ramion jego spływał biały płaszcz. Prawa dłoń opierała się na misternie wykonanej włóczni.
Łowcy zbliżyli się do oryginalnego tronu. Młody kabaka podniósł się i wyciągnął do nich dłoń na powitanie. Tomek, gdy przyszła na niego kolej, uścisnął rękę króla, zerkając jednocześnie na szczerozłoty pas okalający biodra kabaki. Po tym uprzejmym powitaniu katikiro poprosił białych łowców, aby usiedli na żelaznych krzesłach ustawionych obok tronu. Rozpoczęły się oficjalne mowy, które im są dłuższe i bardziej kwieciście wygłaszane, tym bardziej zachwycają Murzynów.
Po wzajemnej wymianie uprzejmości Wilmowski wręczył kabace, ministrom i wodzom obecnym na posłuchaniu podarki. Złożyły się na nie dwa rewolwery, kilka stalowych noży, barwne materiały, szklane perły, drut miedziany, grzebienie oraz puszki konserw. Murzyni głośnymi pochwałami wyrażali swe zadowolenie. Tomek naraz podniósł się z krzesła. Najbliżej niego siedział bosman Nowicki, który spostrzegłszy ostrzegawcze spojrzenie Wilmowskiego, usiłował przytrzymać go za spodnie, ale już było za późno. Tomek bowiem, powziąwszy jakąś genialną – jego zdaniem – myśl, szybko zbliżył się do tronu kabaki i rzekł:
– Pan Mac Coy powiedział nam, że żywisz, królu, wiele sympatii dla Polaków, chciałbym więc ofiarować ci jakąś pamiątkę z Polski. W dniu wyjazdu z Warszawy na wyprawę do dalekiej Australii wuj podarował mi srebrny zegarek. Na jego kopercie wyryty jest obraz Starego Miasta, przyjmij ten upominek ode mnie.
Mówiąc to, wydobył z kieszeni swój ulubiony zegarek i podał kabace. Daudi Chwa niezupełnie dokładnie zrozumiał szybko wypowiedzianą mowę, lecz Hunter trącony w bok przez Wilmowskiego przyszedł Tomkowi z pomocą. Powtórzył jeszcze raz w narzeczu krajowców słowa chłopca.
Król wyciągnął rękę po dar.
– Niech pan wyjaśni, że po nakręceniu drugim kluczykiem zegarek wydzwania godziny – zawołał Tomek.