– A to zabawne, byłem na kopcu termitów, a nie spostrzegłem na nim ani jednego owada!
– Termity, zwane również białymi mrówkami, budują długie tunele łączące ich mieszkanie z miejscami, w których znajduje się poszukiwana przez nie żywność. Dlatego też na zewnątrz kopca nie dostrzeżesz owadów – wyjaśnił ojciec.
– Jestem ciekaw, jak wygląda w środku ta dziwna budowla?
– Kopiec składa się z czterech części: komnaty królewskiej, izb czeladnych, dziecięcych oraz z pomieszczeń, w których termity hodują specjalne grzybki będące ich przysmakiem. Termity, tak jak mrówki, tworzą doskonale zorganizowane wspólnoty.
– Ruszamy w drogę! – zawołał Hunter.
Karawana kontynuowała marsz.
Zaledwie kilka kilometrów dzieliło łowców od Jeziora Jerzego, gdy Smuga zwrócił uwagę na przydrożne drzewa. Między rzadko rosnącymi mimozami i jasnokarmazynowymi akacjami unosiła się ogromna liczba najrozmaitszych owadów.
– O, do licha! Spójrzcie szybko na zwierzęta juczne – zawołał Smuga.
Tomek ujrzał krążącą nad osłami muchę trochę większą od zwyczajnej domowej, lecz o wielkich skrzydłach. – Czufna! Czufna! – krzyknęli Murzyni.
– Cóż to za mucha? – zapytał zaniepokojony chłopiec.
– Oto nasze pierwsze spotkanie z tse-tse – odparł Smuga.
Czufna opadła na kark osła. Kłapouch ukąszony do krwi zakwiczał i stanął dęba. W tej chwili Hunter zeskoczył z konia. Uderzeniem dłoni zabił żarłocznego owada. Podróżnicy w milczeniu przyglądali się tse-tse przypominającej wyglądem pszczołę. Jej brązowy tułów w tylnej części przecinały trzy żółte pasy.
W MROKU DŻUNGLI
Od pamiętnego spotkania z tse-tse Tomek znów przyozdobił hełm w ogonki zwierzęce, a także zmusił Dinga do noszenia uprzęży ochronnej. Pozostali podróżnicy nałożyli na hełmy muślinowe nakrycia, które opadając na ramiona, chroniły kark przed nieoczekiwanym ukąszeniem zdradliwego owada. Coraz częściej spotykali widome skutki grasowania tse-tse. Wioski murzyńskie wybudowane w dolinach były zupełnie opustoszałe. Mieszkańcy przenieśli się na wyżej położone tereny, dokąd nie docierała śmiercionośna mucha. W wielu wioskach łowcy widzieli ludzi chorujących na śpiączkę. Nieszczęśliwcy, wychudzeni do ostatnich granic, pogrążeni byli w głębokim śnie, z którego budzili się jedynie po to, by umrzeć.
Podróżnicy zaniepokoili się epidemią śpiączki nie na żarty. Teraz karawana wędrowała przeważnie nocą, wypoczywając w dzień na wyższych wzniesieniach. Według zapewnień Huntera i Smugi, tse-tse nie kąsała po zachodzie słońca, lecz w zamian w pobliżu mokradeł dokuczały im niezliczone chmary komarów.
Tomek codziennie badawczo przyglądał się kłapouchowi ukąszonemu przez muchę, czy, wbrew zapewnieniom towarzyszy, nie ujrzy oznak wróżących śmierć zwierzęcia. Osioł wszakże ani myślał zdychać. Z filozoficznym spokojem skubał trawę i jak gdyby nigdy nic, niósł dzielnie przypadający nań bagaż. Tomek nabierał już otuchy, gdy pewnego dnia bosman spostrzegł dziwne objawy u swego wierzchowca. Z oczu i nosa konia płynęła lepka ciecz. Hunter natychmiast orzekł, że jest to skutek ukąszenia przez tse-tse. Koń stracił ochotę do jedzenia i zaczął chudnąć. Bosman, nie chcąc się przyglądać mękom pożytecznego i cierpiącego w milczeniu zwierzęcia, skrócił jego żywot strzałem z karabinu. Żartobliwy zazwyczaj marynarz posmutniał nieco, gdyż odtąd skazany był na pieszą wędrówkę, wkrótce jednak pocieszył się mówiąc, że teraz może skuteczniej wystrzegać się ukąszenia muchy, ponieważ nie musi się już więcej troszczyć o biedną “szkapinę”.
Szybkimi pochodami, aby jak najprędzej przebyć teren zagrożony przez tse-tse, łowcy minęli Jezioro Jerzego. Zbliżali się już niemal do głównego celu wyprawy. W dali, pomiędzy jeziorami Alberta i Edwarda, rysowało się na horyzoncie pasmo gór, za którymi płynęła rzeka Semliki. Łączyła ona obydwa jeziora i tym samym należała do dorzecza Nilu Białego. Na zachodnim brzegu Semliki rozpoczynała się dziewicza dżungla Ituri. Tam właśnie łowcy mieli rozpocząć polowanie na goryle i okapi.
O zachodzie słońca zbliżali się do pasma Ruwenzori, zwanego w narzeczu Murzynów Bantu Górami Księżycowymi. Łowcy orzekli – jednogłośnie, że nikt nie mógł trafniej nazwać tych gór. Zębate zarysy Ruwenzori widoczne były ponad horyzontem, jakby pływały w stalowoszarych chmurach nad wierzchołkami wiecznie zielonych drzew. W ciemnoniebieskim świetle zalewającym stoki gór ich grzbiety odcinały się wyraźnie na tle nieba, a spoza wąskich srebrnych chmur zachodzące słońce wystrzelało ku nim swe ogniste promienie. Wkrótce mrok nocy otulił ziemię. Księżyc w pełni wyłonił się na ugwieżdżone niebo i z wolna przepływał ponad szczytami gór nazwanych jego imieniem, jakby chciał ujrzeć swe odbicie w leżących na nich lodowcach.
W pobliskim buszu coraz to rozlegał się głuchy tętent uciekających antylop i postękiwanie lwów sycących się swoim łupem. Tomek do świtu nawet nie zmrużył oczu; wsłuchiwał się w odgłosy dżungli Czarnego Lądu, które napełniały jego serce nie znanym dotąd lękiem.
W małej osadzie murzyńskiej Katwe nad Jeziorem Edwarda łowcy zastrzelili dwa następne konie. Nie było sensu męczyć zwierząt, u których wystąpiły objawy po ukąszeniu przez tse-tse. W Katwe kilkunastu Murzynów dogorywało na śpiączkę, toteż Hunter dał rychło hasło do wymarszu.
Karawana ruszyła brzegiem jeziora na północ. Koniec pasma Gór Księżycowych pozostawał za łowcami na wschodzie, a przed nimi rozpościerała się olbrzymia równina.
Dopiero pod koniec dnia Hunter zatrzymał karawanę na niewysokim brzegu jeziora. Lękliwe flamingi natychmiast zdradziły obecność ludzi. Nim łowcy się spostrzegli, wielkie stado antylop umknęło w step. Buszowali więc po wybrzeżu wypłaszając chmary ptactwa z gąszczu papirusów, aż naraz Hunter przystanął i wskazał ręką w kierunku gładkiej toni jeziora.
– Stójcie cicho i patrzcie! – szepnął.
Najpierw usłyszeli parskanie i głosy będące czymś pośrednim pomiędzy chrząkaniem świń a rykiem krów, potem ujrzeli mięsiste, spiczaste uszy, wypukłe oczy i szerokie nozdrza. Hipopotamy ostrożnie wynurzały olbrzymie łby. Gniewnie parskając zbliżały się do brzegu. Łowcy byli przekonani, że przezorne, bystrookie zwierzęta spostrzegły ich obecność, nagle bowiem zaczęły się coraz głębiej zanurzać, a w końcu widać było jedynie ich oczy. Po chwili znów pojawiły się na powierzchni jeziora. Wynurzały się powoli i zbliżały do brzegu.
Łowcy przyczaili się za kępą papirusów czekając, co nastąpi dalej. Była to pora, w której hipopotamy zwykły opuszczać wodę w poszukiwaniu żeru. Hunter miał nadzieję, że będą wychodziły na ląd w pobliżu ich kryjówki. Wkrótce rozległo się głośne parskanie i prychanie. Tomek wychylił głowę.
– Niech pan spojrzy – szepnął, szturchając bosmana w bok.
Zwierzęta co chwila zanurzały niekształtne łby w przybrzeżnej wodzie w poszukiwaniu wodorostów, wśród których grzebały tak energicznie, iż woda dokoła zmącona była szlamem. Potem łby pojawiały się na powierzchni z pyskami pełnymi narwanych roślin.