– Buana, czy naprawdę sam włożysz soko do klatki? – z podziwem zapytał Matomba.
– Mógłbyś to zobaczyć, gdyby tylko starczyło ci odwagi pójść tam z nami – zapewnił bosman.
Matomba długo się zastanawiał, lecz tak charakterystyczna dla Murzyna ciekawość wzięła widocznie w nim górę, gdyż oznajmił:
– Dobrze, buana. Matomba boi się soko, ale pójdzie z tobą, żeby zobaczyć, czy wsadzisz sam leśnego człowieka do klatki.
– Niech cię kule biją! Podobasz mi się, Matomba, czy jak cię tam twój szanowny tatuś nazwał.
– No, więc jutro przystępujemy do dzieła. Słuchajcie, jeżeli schwytamy goryle, wyprawimy sowitą ucztę dla wszystkich – obiecał rozochocony Wilmowski.
Murzyni podnieceni zapowiedzianym polowaniem oraz obietnicą uczty rozchodzili się do namiotów żywo dyskutując, a tymczasem Tomek, jakoś dziwnie markotny, zbliżył się do ojca.
– Czy nie cieszysz się na samą myśl o rozpoczęciu łowów? – zapytał Wilmowski, uważnie przyglądając się chłopcu.
– Cieszyłbym się, nawet bardzo bym się cieszył, ale… – Tomek urwał zdanie w połowie i zamilkł, opuszczając głowę na piersi.
– Cóż tam cię znów gnębi? Dlaczego nie mówisz po prostu, co masz na sercu?
Tomek szybko spojrzał ojcu prosto w oczy.
– Zabierz mnie jutro rano, gdy będziesz szedł z panem Smugą śledzić goryle! – wyrzucił z siebie jednym tchem.
– Hm, właściwie miałem ci to zaproponować, chciałem jednak przedtem zasięgnąć zdania pana Smugi – odparł Wilmowski tłumiąc śmiech, gdyż domyślił się od razu, o co synowi chodziło. – Co o tym sądzisz, Janie?
– Skoro postanowiliśmy uczynić Tomka doskonałym łowcą zwierząt, to uważam za bardzo wskazane zabrać go na tę wyprawę. Nieprędko może nam się znów nadarzyć tak wspaniała okazja. Tym samym będziemy mieli o jednego świadka więcej, że nie wyssaliśmy z palca naszych spostrzeżeń o życiu goryli – odparł Smuga.
Uszczęśliwiony Tomek zabrał się natychmiast do przeglądu broni.
Następnego dnia o świcie we trzech wyruszyli w kierunku małego leśnego parowu. Pierwszy szedł Smuga. Z wprawą wytrawnego tropiciela odszukiwał pozostawione dnia poprzedniego znaki na drzewach bądź ułożone odpowiednio na ziemi kawałki gałęzi. Za nim, czujnie rozglądając się na wszystkie strony, maszerował Tomek ze sztucerem pod pachą, a na samym końcu kroczył Wilmowski. Przedzierając się wolno przez krzewy, dotarli na sam skraj gęsto porosłego drzewami stoku zamykającego parów. Zaszyli się w mały wykrot. Smuga z największą ostrożnością rozgarnął krzewy. Wydobył lunetę. Przez dłuższą chwilę rozglądał się po parowie.
– Są, są w legowisku! – szepnął podniecony.
Podał lunetę Tomkowi, który zaraz spojrzał we wskazanym kierunku. W rozwidleniu potężnego drzewa, nie wyżej niż pięć metrów nad ziemią, znajdowała się upleciona z gałęzi i lian mała platforma. Na niej to ujrzał samicę. Cienką, dobrze ulistnioną gałązką oganiała owady bzykające nad uśpionym jeszcze gorylątkiem. Na ziemi, oparty plecami o pień drzewa, siedział olbrzymi samiec. Obok niego leżała kupka jakichś roślin wyrwanych razem z korzeniami, które obgryzał i żuł potężnymi szczękami. Wkrótce ukończył poranny posiłek, zgarnął garść roślin i dźwignął się na krótkich nogach. Z wprawą doskonałego akrobaty wspiął się na drzewo. Wszedł na platformę nie wypuszczając z dłoni roślin, podał je samicy, lecz ta gniewnie go wypchnęła. Bez ociągania się zeskoczył na ziemię i powędrował w las.
Smuga orzekł, że samica nie była widocznie zadowolona z przyniesionego przez męża pokarmu i wyprawiła go po owoce leśne, za którymi małpy potrafią przewędrować wielkie przestrzenie lasu.
Przez kilka godzin łowcy obserwowali zachowanie goryli. Samica zniosła swe maleństwo na ziemię. Pilnowała, by zbytnio się od niej nie oddalało, karmiła je brzoskwiniami i jakimiś liśćmi przyniesionymi przez ojca. W najgorętszych godzinach wzięła dziecko na rękę, wspięła się z nim z powrotem na drzewo i ułożyła do snu. Gdy nieposłuszne gorylątko wychylało się z legowiska, dała mu lekkiego klapsa i znów ułożyła je na spoczynek, kładąc się obok.
W końcu łowcy wycofali się z parowu. Zaraz po przybyciu do obozu Tomek, zachęcony przez ojca, zabrał się do spisania poczynionych obserwacji, oznaczając nawet przy pomocy Smugi miejsce na mapie, w którym wytropiono goryle.
Podróżnicy nadzwyczaj starannie przygotowywali się do pierwszych w Afryce łowów. Jeszcze raz sprawdzili stan sieci, zbadali wytrzymałość rzemieni, a także dokonali uważnego przeglądu żelaznych klatek. Z kolei Wilmowski oznajmił Murzynom, że mogą zgłaszać się na ochotnika do wzięcia udziału w niebezpiecznych łowach, za co otrzymają specjalne wynagrodzenie. Ku jego zdziwieniu pierwszy zgłosił się Matomba, który od chwili, gdy bosman oświadczył butnie, iż własnymi rękami umieści w klatce goryla, niemal nie spuszczał z niego wzroku. Za przykładem Matomby wszyscy Murzyni postanowili pójść na polowanie. Wilmowski nie mógł pozostawić obozu bez opieki, wybrał więc dwunastu najsilniejszych i najsprawniejszych, raz jeszcze obiecując wyprawić sutą ucztę dla wszystkich, jeżeli łowy pomyślnie się zakończą. W obozie pozostało dwóch uzbrojonych Masajów oraz ośmiu tragarzy, podczas gdy reszta ruszyła w oznaczonym kierunku.
Tym razem Smuga poprowadził towarzyszy najkrótszą drogą. Zatrzymali się dopiero w pobliżu leśnego parowu i tam przycupnęli w gąszczu. Smuga i Hunter wybrali pięciu ludzi do niesienia naczyń z piwem, po czym razem z nimi zaczęli się skradać w kierunku legowiska goryli. Murzyni, osłaniani przez dwóch znamienitych strzelców, bezszelestnie niemal wśliznęli się do parowu. Santuru na migi dał strzelcom do zrozumienia, aby byli gotowi każdej chwili do strzału, a w końcu rozstawił pięć tykw napełnionych mocnym napojem. Teraz Murzyni powoli wycofali się z parowu, w którym został Santuru i obydwaj biali strzelcy. Zaledwie tragarze odeszli, Santuru ułamał z drzewa gałąź. Rozległ się głośny trzask; Łowczy królewski pospiesznie przebiegł kilka kroków, umyślnie przedzierając się przez najgęściejsze krzewy. Strzelcy również rozpoczęli odwrót. Zatrzymali się dopiero około stu metrów od tykw z piwem. Smuga obserwował przez lunetę zachowanie goryli. Olbrzymi samiec bez wahania ruszył do wylotu parowu, by sprawdzić, czy rodzinie jego nie zagraża niebezpieczeństwo. Szybko biegł na czworakach w kierunku, skąd przed chwilą doszedł go trzask gałęzi. Naraz przystanął niezdecydowanie, ujrzawszy dziwne przedmioty. Podchodził ostrożnie krok za krokiem, aż w nozdrza uderzył go nieznany zapach. Długo i nieufnie obwąchiwał tykwy napełnione piwem. Słodko-kwaśna woń nęciła go coraz bardziej. Po chwili ostrożnie spróbował napoju.
Podstęp udał się. Łowcy widzieli z daleka, jak goryl, naśladując najwytrawniejszych piwoszów, opróżnił szybko dwie tykwy. Wilmowski chcąc, aby zwierzęta jak najszybciej uległy oszołomieniu, dodał do piwa trochę spirytusu, toteż na skutki małpiego pijaństwa nie trzeba było zbyt długo czekać. Chwiejny normalnie chód goryla stał się obecnie jeszcze bardziej groteskowy. Olbrzym zataczał się, przewracał, wydawał głośne pomruki, czym zwrócił uwagę swej czujnej małżonki. Zjawiła się niebawem obok pijanego męża i wkrótce obydwie małpy z głośnym mlaskaniem opróżniły pozostałe naczynia. Gdy stwierdziły, że już nic więcej nie da się z nich wysączyć, porozbijały je o drzewa i rozdeptały, po czym poczołgały się ku piszczącemu maleństwu.
Dla naszych strzelców było to hasłem do odwrotu. Bez dalszej zwłoki pobiegli do oczekujących na nich towarzyszy i zdali krótką relację. Zaraz też cała grupa podążyła do parowu, niosąc klatki i rzemienie. Jedynie Tomek i Hunter trzymali karabiny w pogotowiu, aby celnymi strzałami zabić bestie, gdyby próbowały rzucić się na ludzi.