W przeciągu jednego dnia mała ekspedycja była gotowa do drogi. Energiczny Smuga już następnego ranka dał hasło do wymarszu. Karawana żegnana życzliwymi okrzykami opuściła obóz i wkrótce zniknęła w gąszczu dżungli.
Z wolna posuwano się przez spowitą wiecznym mrokiem plątaninę drzew i krzewów. Nieraz jakiś zwalony, butwiejący olbrzymi pień zagradzał drogę, czasem trzeba było omijać całe połacie leżącego pokotem lasu. Tomek słusznie odgadł, że tylko sama natura mogła dokonywać podobnych spustoszeń. Wierzchołki drzew były tak mocno splątane lianami, że jeden zwalony huraganem olbrzym pociągał za sobą kilka innych. Las padał, a na nim wyrastały nowe gąszcze, jeszcze bardziej powikłane i mroczne. Dżungla zazdrośnie strzegła swych naturalnych bogactw przed zachłannością człowieka. Nie tknięte przez nikogo rosły tu wspaniałe drzewa mahoniowe, różane i koralowe, nie brakło tam również palm kokosowych, drzew kauczukowych i bambusów.
Smuga nie zrażał się przeszkodami, wymijał zwalone pnie, przez mur pnączy polecił torować ścieżkę i parł naprzód. Moczary lustrował uważnym wzrokiem, a tam, gdzie wieczny mrok zawężał zbytnio pole widzenia, czujnie nasłuchiwał. Bezmierna dżungla pulsowała życiem. Miliardy owadów ściągały na żer różnorodne ptaki. W pobliżu dziko rosnących brzoskwiń rozlegał się krzyk małp i papug, a nad polami pokrytymi bujnym, barwnym kwieciem unosiły się roje pszczół.
Pewnego dnia karawana zatrzymała się na krótki wypoczynek na małej polanie. Murzyni szybko rozpalili ognisko, aby ugotować kompot z dzikich brzoskwiń. W pewnej chwili Tomek spostrzegł zabawnego, małego ptaka. Otóż przypominający swym wyglądem wróbla ptaszek przelatywał z gałęzi na gałąź, odzywając się donośnym, dźwięcznym głosem. Chłopcu wydało się, że pragnie za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę. Ptak odlatywał stale w jednym kierunku, lecz powracał i nawoływaniem zdawał się wpraszać na przewodnika. Ubawiony Tomek obserwował jego dziwne zachowanie, przy czym przyjrzał mu się dokładnie. Ptak miał mocny dziób, krótkie nogi i ogon oraz długie skrzydła. Murzyni również zainteresowali się pierzastym natrętem. Tragarze ożywieni pokazywali sobie ptaka, nad czymś się naradzali, a Smuga odezwał się do chłopca:
– Widzę, że idzie ci ślina na plaster świeżego miodu.
– Wcale nie myślę o miodzie – zaoponował chłopiec. – Po prostu przyglądałem się temu zabawnemu ptakowi, który zachowuje się tak, jakby nas zachęcał, żeby za nim iść.
– Naprawdę nie znasz tego ptaka? – zdziwił się Smuga.
– Pierwszy raz zwróciłem na niego uwagę przed chwilą – powiedział Tomek.
– Wobec tego tym bardziej muszę pochwalić twą spostrzegawczość, gdyż ptak ów naprawdę zachęca nas do podebrania pszczołom miodu. To jest miodowód57[57Cuculus indicator.], odznaczający się szczególnym upodobaniem w doprowadzaniu ludzi do pszczelich uli.
– Jeżeli tak jest w rzeczywistości, to nad czym się zastanawiają nasi towarzysze? – zawołał Tomek. – Mam ogromną ochotę na plaster świeżego miodu!
– Murzyni naradzają się, gdyż nie są pewni, czy można tym razem zawierzyć miodowodowi. Widzisz, niektórzy krajowcy twierdzą, że ptak często zwodzi i zamiast do miodu, naprowadza ludzi na dzikie zwierzęta.
– Czy miodowody naprawdę wciągają ludzi w zasadzki?
– Należą one do najbardziej znanych ptaków Afryki. Poza tym dwa ich gatunki żyją w północno-wschodnich Indiach, mniej więcej na terytorium Sikkim, i na Borneo. Ptaki te przeważnie wiodą ludzi lub zwierzęta-miodojady do ula pszczół, lecz czasem prowadzą również do miejsc, w których znajduje się coś dla nich specjalnie interesującego.
– Zaryzykujmy tym razem – zaproponował chłopiec. – Nie mamy się przecież czego obawiać, a miód jest bardzo pożywny. Już mi obrzydły konserwy!
– Prawda, brachu, prawda! – przywtórzył bosman. – Murzyniaki we wszystkim upatrują niezwykłości, ale nie bój się, tylko idź naprzód, a ich straszydło okaże się po prostu omszałym pniakiem. Ciekaw jestem, co ptaszyskom przychodzi z tego, że doprowadzają ludzi do ula pełnego miodu? Może należą one do jakiejś dobroczynności afrykańskiej?
Bosman zarechotał ze swego dowcipu, lecz Smuga odparł:
– Miodowody wiedzą, że po zniszczeniu gniazda przy podbieraniu miodu zawsze pozostanie tam dla nich jakiś smaczny plaster oraz larwy pszczół, którymi się chętnie żywią.
– Jeżeli tak, to idziemy za naszym miodowodem! – orzekł bosman. – Tomek, Sambo i kto tam potrafi podkurzać pszczoły, dalej, za mną!
Dwóch tragarzy natychmiast zgłosiło się na ochotnika. Od czasu obławy na goryle Murzyni bez namysłu gotowi zawsze byli towarzyszyć marynarzowi. Sambo zabrał duże naczynie na miód, a miodowód krzyczał radośnie, widząc, iż ludzie przyjęli wezwanie.
Ptak zachowywał się przyjacielsko i roztropnie. Odfruwał jedynie na taką odległość, by ludzie mogli za nim nadążyć, przysiadał na gałęziach krzycząc głośno, czasem pomknął jak strzała udowadniając, że doskonale zna drogę, lecz zaraz wracał i zachęcał do szybszego marszu. Wkrótce doprowadził podróżników do starego drzewa. Sambo wypatrzył dużą dziuplę, wokół której krążyły pszczoły.
Murzyni głośno chwalili zmyślnego ptaka i bez zwłoki nazbierali wilgotnych gałęzi. Płonący wiecheć wydzielał chmurę gryzącego dymu. Okazało się, że Sambo był zręcznym pszczelarzem. Z wielką wprawą odegnał pszczoły krążące wokół dziupli, po czym wydusił broniące się zaciekle w naturalnym ulu owady. Po półgodzinie napełnił duże naczynie plastrami wybornego, czerwonego miodu. Murzyni łakomie rzucili się na ociekające słodyczą plastry. Nie zwracali nawet uwagi, iż zawierały one sporo nieżywych pszczół, które zjadali razem z częścią wosku. Dziupla była tak obficie zaopatrzona, że nasi “pszczelarze” zabrali zaledwie część miodu. Ptak obserwował ich z gałęzi sąsiedniego drzewa. Gdy odchodzili, rozpoczął triumfalne trele. Potem pofrunął do dziupli, by wyprawić sobie wspaniałą, dobrze zasłużoną ucztę.
Wieczorem przy ognisku głównym tematem rozmów były najrozmaitsze przeżycia ludzi, którzy ulegli zwodniczym nawoływaniom miodowodów. Naraz w czarnej czeluści dżungli dało się słyszeć odległe dudnienie. Łowcy natychmiast zamilkli. Głos tam-tamów zwiastował obecność ludzi. Kim oni byli? Niespodziewane spotkania w dżungli zawsze napawały obydwie strony obawą. Może byli to zdradliwi Pigmejczycy Bambutte, a może ludożercy zwołujący się na wyprawę? Tak biali łowcy, jak i Murzyni stracili naraz ochotę do dalszej pogawędki. Była to noc pełna napięcia i oczekiwania. Szelest krzewów, trzask łamanej gałęzi bądź jakiś nieznany głos dochodzący z dżungli natychmiast podrywały łowców na nogi. W takich chwilach z dużą ulgą obserwowali Dinga, który leniwie unosił powieki i sennie spoglądał na czuwających ludzi. Po nie przespanej nocy ruszyli o świcie w drogę. Zwartym szykiem kroczyli przez gąszcz. Smuga z Dingiem znajdowali się na samym czele, podczas gdy Tomek i bosman ubezpieczali tyły. Bez przeszkód przebyli około trzech kilometrów. Teraz weszli w naturalny szpaler utworzony przez leśne olbrzymy. Nagle Dingo okazał niepokój. W tej samej niemal chwili rozbrzmiał przeraźliwy krzyk. Gęste krzewy między drzewami rozchyliły się bezszelestnie. W półmroku zieleni ukazały się prawie nagie, brązowoczarne ciała afrykańskich karłów. Ich twarze o długich górnych wargach, spłaszczonych, wklęsłych, szerokich nosach pomalowane były białą i czerwoną farbą. Pigmejczycy trzymali w rękach napięte łuki. Groty strzał kierowali prosto w piersi podróżników.
Smuga powiedział kilka słów powitalnych. Postąpił krok ku karłom, lecz ostry krzyk Pigmejczyka o mocno pomarszczonej twarzy osadził go na miejscu. Ciasne koło półnagich ciał okrążyło karawanę. Groty strzał groziły ze wszystkich stron.