Tomek i bosman stali ramię przy ramieniu z karabinami gotowymi do strzału, lecz wszyscy zdawali sobie sprawę, że nawet broń palna nie uratuje ich przed zatrutymi strzałami. Coraz więcej Pigmejczyków wychylało się z zarośli. Dingo zjeżył sierść, wyszczerzył kły, ale Smuga trzymał go krótko na smyczy.
– Rozpędziłbym tych pędraków, ale te ich patyki mogą być zatrute – gniewnie syknął bosman.
Jakby w odpowiedzi Pigmejczycy znów mocniej napięli cięciwy łuków. Drugi szereg małych wojowników dżungli pochylił dzidy. Sytuacja stawała się coraz groźniejsza. Obydwie strony mierzyły się nieufnym wzrokiem.
– Siadajcie wszyscy na ziemi – głośno rozkazał Smuga i pierwszy usiadł na podwiniętych nogach.
Tragarze powoli złożyli bagaże. Przykucnęli błyskając niespokojnie oczyma. Tymczasem Smuga, jakby nie widział wymierzonych w siebie strzał, spokojnie wydobył z kieszeni fajkę, nabił ją tytoniem i włożył do ust. Teraz z nieprzemakalnego woreczka wyjął pudełko zapałek. Na widok płonącej zapałki wśród Pigmejczyków rozległ się szmer podziwu. Twarze ich straciły dziki, groźny wyraz. Z ciekawością ludzi pierwotnych obserwowali każdy ruch białego łowcy.
– Inuszi, podaj mi woreczki z solą i tytoniem – polecił Smuga.
Olbrzymi Masaj podniósł się z ziemi. Pigmejczycy natychmiast zacieśnili krąg, lecz jakby zapomnieli o trzymanych w rękach łukach. Zaciekawieni wspinali się na palce, aby lepiej widzieć każdy ruch Inusziego. Nie czynili też wrogich gestów, gdy zbliżył się do Smugi z żądanymi przez niego dwoma woreczkami. Smuga wyjął z kieszeni notes, wydarł z niego dwie kartki. Na jedną nasypał trochę soli, a na drugą tytoniu. Obydwa papierki położył przed sobą. Teraz ręką wykonał zapraszający ruch w kierunku starego Pigmejczyka.
Karzeł ani drgnął. Smuga spokojnie pykał fajeczkę, spod oka zerkając na Pigmejczyków. W końcu stary Bambutte, nie opuszczając napiętego łuku, krok za krokiem zbliżył się do Smugi. Była to denerwująca chwila. Łowcy odetchnęli! Staruch przykucnął i odłożył broń. Najpierw podniósł papierek z tytoniem. Powąchał, kiwnął wełnistą głową, po czym polizał palec, dotknął nim soli i włożył do ust. Próba musiała wypaść zadowalająco, ponieważ zaraz posypał tytoń solą i razem z papierkiem wepchnął do ust. Widocznie był to nie lada przysmak. Na jego twarzy pojawił się przyjazny uśmiech. Pełnymi ustami zagadał coś do swych towarzyszy. Ci natychmiast zdjęli strzały z cięciw łuków. Zbliżali się do Smugi, który podniósł się i każdemu sypał do garści trochę soli i tytoniu. Prawdopodobnie uważali papier za nie znany sobie smakołyk, gdyż jeden z Pigmejczyków pokazał na migi kieszeń mieszczącą notes. Smuga z największą powagą wydobył go i każdemu Pigmejczykowi wręczył po jednej kartce. Pierwsze lody zostały przełamane. Dla zacieśnienia więzów przyjaźni Smuga ofiarował Pigmejczykom po sznurku szklanych korali. Teraz nabrali zaufania do dziwnego człowieka o białej skórze. Niektórzy pocierali twarz podróżnika dłonią, aby sprawdzić czy się przypadkiem nie pomalował białą farbą. Byli zdumieni, gdy ręce ich pozostały nie “zbrudzone”.
– Oni chyba po raz pierwszy ujrzeli białych ludzi – odezwał się Tomek ośmielony pokojowym zachowaniem karłów.
Pigmejczycy głośno wymieniali różne uwagi, które rozbawiły tak Murzynów, jak i Smugę rozumiejącego narzecze Bantu. Jeden karzeł przystąpił do Tomka i w wielkim skupieniu zaczął opukiwać sztucer.
– Kropnij, brachu, na wiwat – mruknął bosman. – Niech się ucieszą pędraki!
Tomek bez słowa odsunął Pigmejczyka. Przyłożył broń do ramienia i wypalił w górę. Pigmejczycy, jak rażeni gromem, padli twarzami na ziemię. Powstali dopiero po długich namowach, odsuwali się jednak od “kija wydającego grzmoty”.
Smuga wyjaśnił Pigmejczykom, że wraz z towarzyszami łowi różne dzikie zwierzęta, a najmniejsi ludzie świata oświadczyli, iż zdążają do sąsiedniego plemienia na ucztę. Powiadomiono ich za pomocą tam-tamów o szczęśliwym zakończeniu polowania na słonia, spieszyli więc, by wziąć udział w uroczystej uczcie.
Smuga przetłumaczył Tomkowi i bosmanowi słowa Pigmejczyków.
– Dworują sobie z nas te pędraki! Na sam widok słonia rzuciliby swoje patyki i drałowali gdzie pieprz rośnie! – zawołał rozgniewany marynarz.
– To po jakie licho siadałeś, bosmanie, przed nimi na ziemi? – roześmiał się Smuga. – Możesz być pewny, że jedna zatruta strzała powali największego słonia, a poza tym nie posądzaj tych ludzi o brak odwagi.
Pigmejczycy z niezwykłym zainteresowaniem przyglądali się podróżnikom, którzy, ich zdaniem, nosili bardzo śmieszne ubrania i posiadali tyle niezwykłych przedmiotów. Po krótkiej naradzie ze swymi wojownikami stary dowódca Pigmejczyków zaproponował łowcom, aby się wspólnie udali na ucztę do sąsiedniego plemienia. Solennie zapewnił, że będą gościnnie przyjęci.
Smuga bez namysłu przyjął zaproszenie. Spodziewał się, że od pierwotnych mieszkańców dżungli najprędzej będzie mógł zasięgnąć bliższych informacji o okapi.
Pigmejczycy okazali się wspaniałymi przewodnikami. Znali ukryte w gąszczu ścieżki, jak i przejścia przez moczary, a niedostępna oraz groźna dla innych dżungla otwierała przed nimi swe mroczne, tajemnicze podwoje.
Bugandczycy jakby zapomnieli o uprzednich obawach; śmiali się głośno i dyskutowali. Zaprzyjaźnienie się z Pigmejczykami gwarantowało karawanie bezpieczeństwo. Wspólna wędrówka umożliwiała łowcom przyjrzenie się najniższym ludziom świata. Tomek bez przerwy zerkał na nich spod oka.
Przede wszystkim zwracała uwagę nienormalna budowa ciała Pigmejczyków. Wzrost najwyższego nie przekraczał metra i trzydziestu centymetrów. Mieli długie tułowia, krótkie szyje i duże, okrągłe głowy. Chód krótkich nóg był jakby kaczkowaty, lecz za to biegali wspaniale, a wspinali się jak koty, posługując się przy tym nieproporcjonalnie długimi rękami. Jedyne ich odzienie stanowiły pęczki trawy zwisające pod wydętymi brzuchami na sznurku sporządzonym z lian. Włosy na głowie, gęsto i krótko skręcone tak jak puszek pokrywający ciało, miały rdzawy kolor. Jedynie zarost na twarzy był szczecinowaty i czarny. Szczególnie dzikiego wyglądu nadawały im ostro opiłowane przednie zęby. Wyraz ich twarzy zmieniał się bardzo często; gdy mówili, poruszali jednocześnie całą twarzą, głową, rękami i nogami. Skóra Pigmejczyków wydzielała specyficzny, inny niż u Murzynów, zapach.
Długi i szybki marsz przez dżunglę zmęczył tragarzy, odetchnęli więc z prawdziwą ulgą, gdy w mrocznym gąszczu, blisko, odezwało się dudnienie bębnów. Byli u celu.
NA TROPIE OKAPI
– Panie bosmanie, wioska Pigmejczyków jest już pewnie niedaleko, skoro tak wyraźnie słychać tam-tamy – zagadnął Tomek, ocierając chustką zroszone potem czoło.
– Kto ich tam wie? Widocznie dla Bambutte wszystko jest blisko – burknął bosman, sapiąc jak miech kowalski. – Od samego rana karzełki zapewniają, że zaraz będziemy na miejscu. Tymczasem już południe, a my bez przerwy drałujemy po lesie. Taki murzyński mikrus toczy swoje brzuszysko prawie po ziemi, to i nie zmęczy się zbytnio. Co innego jednak, gdy człowiek o przepisowym wzroście musi udawać gazelę!
– Niech się pan nie denerwuje. Jestem przekonany, że już wkrótce ujrzymy wioskę – uspokajał Tomek swego druha. – Ciekawe, co też oznacza to bicie w bębny?
– Co ma oznaczać? Mikrusy zwołują się na wyżerkę, ot i wszystko! Dla nich zabity słoń to jak ziarno dla ślepej kury!
Niebawem rozjaśnił się leśny półmrok. Przednia straż Pigmejczyków krzyknęła donośnie. Ścieżyna kończyła się na sporej polanie, na której wśród kęp drzew widać było kilkanaście nędznych szałasów. Gromada mieszkańców wioszczyny wybiegła na spotkanie gości, lecz zaraz przystanęła niezdecydowanie, gdy za Bambutte wyłoniła się z gąszczu karawana. Biali łowcy również zatrzymali się w połowie drogi. Tymczasem obydwie grupy Pigmejczyków udzielały sobie wyjaśnień. Pośrednictwo przypadkowych przewodników musiało wypaść jak najlepiej, ponieważ wojownicy pigmejscy gromadnie zbliżyli się do łowców. Pokazywali sobie białych ludzi wydając okrzyki zdumienia. W pierwszej chwili kobiety chwyciły dzieci na ręce i biegły skryć się w gąszczu, lecz gdy naczelnik wioski poprowadził karawanę na środek polany i zezwolił na rozłożenie obozu, zjawiły się z powrotem.