Zły i pochmurny ruszył za przyjaciółmi.
“Więc to tak, teraz się ze mnie śmiejecie – pomyślał. – Ano, dobrze! Pożałujecie…”
– Mieliśmy wiele szczęścia – mówił tymczasem Smuga. – Bawół afrykański szarżuje na wszystko, co napotyka na swej drodze! Ustępuje pola tylko słoniowi. Nie boi się nawet lwa i często zwycięża w starciu. Strzelać do niego można wtedy jedynie, gdy jest się zupełnie pewnym strzału. Raniony bawół staje się nadzwyczaj niebezpieczny i podstępny. Potrafi urządzać prawdziwe zasadzki na prześladowców.
Rozmowa się urwała. Mescherje zboczył w rzadszy w tym miejscu busz. Niebawem łowcy znaleźli się na skraju małej polany otoczonej krzewami i drzewami.
– Tu zaczekajmy – doradził Mescherje.
Łowcy sprawdzili broń, po czym usiedli wśród krzewów. Mężczyźni podnieceni perspektywą polowania na lwy nie zwracali uwagi na milczącego chłopca, który położył sztucer na kolanach i nasłuchiwał z drżeniem serca. Niebawem w dali rozległy się krzyki i strzały.
Odgłosy nagonki przybliżały się coraz bardziej. Naraz w głębi gąszczu rozbrzmiał krótki, gniewny pomruk.
– Lwy już spłoszone – szepnął Mescherje.
Pomruk powtórzył się znacznie bliżej. Zanim rozpłynął się w buszu, zawtórowało mu kilka bestii.
– Widać, że nagonka trafiła na prawdziwą przysłowiową jaskinię lwów – półgłosem powiedział Smuga – żeby tylko wyszły prosto na nas.
– Przyjdą, musungu29[29Biały człowieku.], przyjdą, gdyż za nami są jaskinie, w których one chowają się w niebezpieczeństwie – zapewnił Mescherje.
Wyraźnie już było słychać wrzask nagonki oraz uderzenia dzidami o pnie drzew, przeplatane strzałami karabinowymi. Urywane pomruki lwów odezwały się na skraju przeciwległej strony polany. Smuga spojrzał na przygotowującego się do strzału chłopca. Uśmiechnął się do niego i polecił:
– Nie spuszczaj Dinga ze smyczy i nie oddalaj się ode mnie. Mierz spokojnie prosto w komorę.
– Dobrze, proszę pana. Dingo drży z niecierpliwości. Będę na niego uważał, może pan być spokojny – zapewnił Tomek.
Nie mógł trzymać w ręku smyczy i jednocześnie strzelać ze sztucera. Po krótkim więc namyśle przywiązał koniec rzemienia do drzewa. Przyklęknął na jednym kolanie, opierając broń na drugim.
Lwy nie dały długo na siebie czekać. Olbrzymi, płowy łeb pokryty bujną grzywą wychynął z zarośli. Spoglądając podejrzliwie lew warknął głucho i przeciągle. Odpowiedziało mu kilka innych lwich głosów.
– Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć… o Boże, ile ich tu jest na raz! – szepnął Tomek licząc bestie ukazujące się niemal jednocześnie na polanie. – To już szósty, siedem, osiem…
Tomek nie mylił się. Pięć lwic i trzy samce wybiegły na polanę kocimi susami. Pierwszy umykał prawdziwy olbrzym z wielką grzywą.
W głębi buszu znów rozległy się nawoływania i strzały. Smuga i bosman Nowicki wyszli z krzewów.
– Do licha! Zmarnowaliśmy doskonałą okazję do schwytania żywcem takiej pięknej rodzinki! – zawołał Smuga.
Lew biegnący na czele gromady przystanął zdumiony widokiem ludzi przed sobą. Stanowił doskonały cel. Smuga mimo to nie wykorzystał wspaniałej okazji do pewnego strzału. Uniósł wprawdzie broń, lecz Tomek spostrzegł natychmiast, że mierzy do dużej, biegnącej długimi susami lwicy. To jednak, co Tomek poczytał za niepotrzebną brawurę, było wynikiem głębokiego doświadczenia łowcy. Smuga wiedział bowiem dobrze, że przy spotkaniu lwa i lwicy należy najpierw strzelać do lwicy. Król zwierząt zazwyczaj nie reaguje na to, co spotyka jego małżonkę, podczas gdy ona rzuca się natychmiast na myśliwego, jeżeli lew zostaje zraniony. Smuga mierzył krótko i nacisnął spust. Lwica zwinęła się w skoku, ale biegła dalej. Smuga strzelił jeszcze dwukrotnie. Po ostatnim strzale zwierzę zaryło pyskiem w ziemię i legło bezwładnie. Tymczasem bosman i Tomek jednocześnie pociągnęli za spusty, mierząc do wspaniałego olbrzyma, który pierwszy się pokazał na polanie. Tomek, stosownie do rad Smugi, celował prosto w komorę. W chwili strzału zerknął na szamocącego się psa i kula uderzyła w ziemię tuż przed celem. Bosman nie spudłował; mierzył spokojnie w zad. Od razu też unieszkodliwił zwierzę. Trafiony w kręgosłup olbrzymi lew kręcił się teraz jak bąk.
Tomek i bosman znów strzelili jednocześnie. Lew upadł na trawę. Smuga zabił celnymi strzałami jeszcze jedną lwicę i lwa, który nawinął mu się niemal pod samą muszkę karabinu, a bosman także powalił jedną sztukę. Tomkowi również sprzyjało szczęście. Trzema strzałami zabił młodego lwa, po czym zaczął obserwować przebieg polowania na pozostałe przy życiu lwice. Zwierzęta schwytane w potrzask biegały po polanie jak oszalałe w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Stanowiły nadzwyczaj ruchliwy, a tym samym trudny cel. Smuga i bosman wybiegli ku nim na środek polany. W pewnej chwili lwica kilkoma skokami dopadła bosmana. Smuga natychmiast nacisnął spust, lecz strzał nie padł. Łowca zrozumiał, że wystrzelał już wszystkie naboje. Krzyknął więc do marynarza, który strzelił i chybił. Zanim bosman zdążył pociągnąć za spust po raz drugi, zwalony przez zwierzę legł jak długi na ziemi, wypuszczając z ręki broń.
Lwica zniknęła w zaroślach; Masajowie z krzykiem pobiegli za nią w pościg. Pozostała jeszcze przy życiu lwica rzuciła się nieoczekiwanie w kierunku Tomka.
Sierść zjeżyła się na grzbiecie przywiązanego do drzewa Dinga. Tomek nie stchórzył. Nie chcąc narażać na niebezpieczeństwo swego ulubieńca, postąpił kilka kroków do przodu. Uniósł spokojnie sztucer. Mierzył między ślepia, gdyż był to jedyny widoczny w tej chwili cel. Kula tylko otarła się o czaszkę. Lwica stanęła trochę ogłuszona; spojrzała na chłopca przekrwionymi, gniewnymi ślepiami.
Tomek opanował ogarniający go strach. Zmierzył po raz drugi. Rozległ się tylko suchy trzask spuszczonej iglicy. Magazynek był pusty. Smuga, chociaż znajdował się w pewnym oddaleniu, natychmiast zorientował się w sytuacji. Nie miał czasu na nabicie karabinu. Rzucił więc bezużyteczną broń i porwał z ziemi karabin bosmana. Znów rozległ się tylko suchy trzask iglicy. Lwica czołgała się na brzuchu, nie odrywając wzroku od chłopca. Znajdowała się już o dziesięć kroków od zuchwalca.
Tomek pojął, że nie ma dla niego ratunku. Bezbronni Smuga i bosman Nowicki znajdowali się zbyt daleko, aby skutecznie przyjść mu z jakąkolwiek pomocą. Każdy gwałtowniejszy krok z ich strony przyspieszyłby tylko jego śmierć. Rewolwery nie wchodziły w rachubę – kule ich nie mogły ugodzić lwa śmiertelnie.
Tomek straszliwie pobladł.
Lwica przypadła do ziemi bijąc ogonem po bokach. Wyszczerzone kły rozchyliły się; rozbrzmiał głuchy pomruk. Nie można było mieć najmniejszej wątpliwości. Zwierzę gotowało się do skoku. Groźny pomruk rozległ się ponownie. Lwica zmrużyła ślepia, rytmicznie uderzała ogonem o ziemię. Tomkowi zdawało się, że czuje już w swym ciele kły rozjuszonej bestii, gdy nagle tuż przed nim pojawił się jakiś cień. Tomek uniósł głowę. Do jego serca wróciła nadzieja. Ujrzał przed sobą czarne plecy. Był to Mescherje, który widząc, że chłopiec może znaleźć się w niebezpieczeństwie, nie pobiegł z towarzyszami za umykającym lwem. Teraz z podniesioną na wysokość ramienia dzidą odgrodził Tomka od lwicy.
Smuga i bosman nie śmieli wykonać najmniejszego ruchu, by nie przyspieszyć ataku rozwścieczonego drapieżnika. Przecież lwica mogła z łatwością rozszarpać chłopca razem z jego nieustraszonym obrońcą. Zraniona, drżała z niecierpliwości. To, że Tomek żył do tej pory, zawdzięczał Mescherje. Ten nieoczekiwanym ukazaniem się zwrócił na siebie uwagę zwierzęcia, które znało już smak czarnego mięsa… Gdy łeb lwicy zwrócił się ku Masajowi, Smuga nie wytrzymał i krzyknął:
– Na drzewo, Tomku! Na drzewo!
– Skacz na drzewo! – zawtórował bosman, ostrożnie ruszając ku chłopcu.
Rada była doskonała, lwica bowiem wlepiła swój zimny, złowrogi wzrok w Mescherje, a tuż za Tomkiem stało rozłożyste drzewo. Tomek wszakże oblizał językiem spieczone wargi i nie ruszył się z miejsca. Na drzewo? Tak, ogarniała go chęć schronić się na nie, ale miałby się po raz drugi narazić na pośmiewisko? Poza tym, jeśli Mescherje się nie boi…
Podniesione głosy przerażonych łowców, jak i wrzask nagonki wysypującej się w tej chwili na polanę, podziałały na lwicę piorunująco. Mięśnie zagrały pod jej skórą, krótki, gruby kark skurczył się, wielkie płowe cielsko śmignęło w powietrzu.
W tej samej chwili prawe ramię Mescherje wykonało krótki, lecz silny ruch – dzida jak błyskawica wybiegła na spotkanie lwicy. Mescherje uskoczył w bok, pociągając Tomka za sobą, a zwierzę runęło na ziemię z głęboko wbitym w czoło ostrzem dzidy. Długie drzewce trzasnęło jak zapałka, lecz samo ostrze tkwiło głęboko w czaszce. W paroksyzmie bólu, oślepiona krwią lwica skoczyła jeszcze na pień drzewa i pazurami zdarła kawał kory. Była to już agonia, gdyż zaraz stoczyła się bezwładnie na ziemię.