Выбрать главу

– Cóż przyjdzie nam z tego, że jeszcze raz zmusimy ich do marszu? Powloką się kilometr lub dwa i znów wymyślą coś nowego, aby opóźnić pochód. Najlepiej byłoby wystarać się o nowych tragarzy.

– Jestem tego samego zdania – poparł go Hunter. – Węszę w tym wszystkim jakąś brudną sprawę tego łotra Castaneda. Najlepiej zatrzymajmy się tutaj, a ja pojadę naprzód i spróbuję jakoś wystarać się o innych ludzi.

– Dobra myśl! – pochwalił Wilmowski. – Niech pan weźmie bosmana i dwóch Masajów i uda się na poszukiwanie nowych tragarzy.

– Daleko tak nie zajdziemy! Za miękką masz rękę, Andrzeju – zaprotestował Smuga.

– Musisz przyznać, że postępowanie moje nigdy nie sprawiło nam zbędnych przykrości – perswadował Wilmowski. – Wiem, że dałbyś sobie z nimi radę, lecz nie chcę stosować przymusu.

– Jeżeli nie mamy zamiaru użyć przemocy, to pozostało nam jedynie postarać się o nowych tragarzy – niechętnie stwierdził Smuga. – Źle się dzieje, gdy niemal na samym początku wyprawy pozwalamy się wodzić za nos takiemu szubrawcowi jak Castanedo.

– Więc przypuszczacie, szanowni panowie, że to on nam tak bruździ? – zagadnął bosman Nowicki.

– Pan Hunter jest tego zdania, a ja również tak sądzę – odrzekł wymijająco Smuga. – Lepiej było skończyć z nim od razu, bosmanie.

– Ha, nie ma rady! Wiesz pan co, panie Smuga? Wróćmy we dwóch do faktorii i raz dwa będzie po bólu. Powiesimy handlarza na tej choince z parówkami. He, he, he! Ależ to bycza myśl, co?

Smuga uśmiechnął się, lecz zanim którykolwiek z mężczyzn miał możność wypowiedzieć się, Tomek przystąpił do olbrzymiego marynarza i rzekł stłumionym z oburzenia głosem:

– Wstyd, panie bosmanie! Nie godzi się robić takich okrutnych propozycji, gdy na czele naszej karawany powiewa polski sztandar!

– Brawo, Tomku! – zawołał Wilmowski. – U bosmana cały rozsądek mieści się w pięści. No, ale też chociaż raz usłyszał prawdę!

– Bez obrazy, szanowni panowie. Żartowałem przecież z tą choinką – powiedział bosman, czerwieniąc się jak sztubak. – Warto by jednak wrócić i zawlec tego łotra na arkanie do angielskiego garnizonu.

– Bosman zaczyna mówić do rzeczy – wtrącił Smuga. – Castanedo nie będzie mógł prowadzić dalej barbarzyńskiego handlu ludźmi, gdy oddamy go w ręce Anglików. Tym samym skończyłyby się również nasze kłopoty.

– To prawda! Handlarz niewolników zasłużył na najsurowszą karę – przytaknął Hunter. – Ale jestem pewny, że ma się już na baczności. Nie da się zaskoczyć. Pamiętajmy o jego wpływach wśród Kawirondo. Oni mogą wystąpić w obronie Castaneda, a wtedy nie obejdzie się bez rozlewu krwi otumanionych, lecz mimo to niewinnych ludzi.

– Zadecyduj, Andrzeju, jako kierownik wyprawy, co mamy robić – zniecierpliwił się Smuga.

– Nie wolno sprowokować Kawirondo do jakiegokolwiek wrogiego wystąpienia. Rozbijemy tutaj obóz, a pan Hunter w towarzystwie bosmana i dwóch Masajów uda się na poszukiwanie innych tragarzy. Natomiast o przestępczej działalności Castaneda powiadomimy pierwszy napotkany po drodze patrol angielski. W ten sposób unikniemy ewentualnego starcia z krajowcami i uwolnimy nieszczęsnych Murzynów od prześladowań podłego człowieka – zakończył dyskusję Wilmowski.

– Dobra rada złota warta! Na koń, panie Hunter! – zawołał pospiesznie bosman, chcąc w ten sposób zatrzeć złe wrażenie spowodowane jego poprzednią propozycją.

Podczas gdy Hunter, bosman oraz dwaj Masajowie przekraczali granicę Ugandy, Wilmowski z pozostałymi towarzyszami i tragarzami zajęli się urządzeniem obozu. Kawirondo ponuro milcząc zdjęli juki z osłów, rozkulbaczyli wierzchowce, a następnie szybko rozpalili ognisko. Zaledwie pozostali w obozie łowcy usiedli w cieniu parasolowatej akacji, w dali rozległo się głuche dudnienie bębnów.

– Tam-tamy znów grają! – zawołał podniecony Tomek.

– Często będziemy je słyszeli podczas naszej wyprawy – uspokoił Wilmowski syna, spoglądając znacząco na Smugę.

Tymczasem Smuga uśmiechnął się tylko i dalej siedział oparty o drzewo pykając swoją fajeczkę. Dopiero skończywszy palić, wytrząsnął popiół uderzając fajką o dłoń, po czym podniósł się bez pośpiechu, przypasał rewolwery i wziął do rąk karabin. Tomek widząc te przygotowania ożywił się natychmiast.

– Czy ma pan zamiar udać się na polowanie? – zapytał. – Chętnie bym poszedł z panem?

– Spróbuję upolować coś na obiad, wolę jednak pójść sam, bo w pojedynkę łatwiej podejść zwierzynę – odparł głośno Smuga, a ściszając głos dodał: – Chcę się trochę rozejrzeć po okolicy. Andrzeju, zostań z Tomkiem w obozie i postarajcie się, żeby nasi tragarze nie mieli okazji do śledzenia mnie. Zwracajcie też uwagę na małego Samba.

– Bądź spokojny, Janie. Będziemy pilnie czuwali podczas twej nieobecności – przyrzekł Wilmowski i zaraz przywołał Mescherje, by wydać odpowiednie polecenia.

Smuga skierował się na północ, gdzie w dali majestatycznie wznosiła się góra Elgon. Gdy drzewa osłoniły go przed wzrokiem towarzyszy, zatoczył duże koło i udał się na południowy wschód. Niebawem znalazł się z powrotem na ścieżce, którą tego dnia karawana przywędrowała do granicy Ugandy, i podążył ku osadzie Kawirondo. Z największą uwagą badał ślady stóp wyciśnięte na leśnej ścieżce. W końcu upewnił się całkowicie, iż nikt nie tropił karawany.

Zamyślony przystanął pod drzewem. Zastanawiał się, co miały oznaczać tajemne sygnały nadawane przez Murzynów. Nie miał wątpliwości, że nawoływały one tragarzy do umyślnego opóźniania pochodu. Nie wszystko jednak, co niósł przez dżunglę murzyński telegraf dźwiękowy, było dla niego zrozumiałe.

Łowca wsłuchiwał się w głuche odległe dudnienie.

“Ludzie Kawirondo! O! Ludzie Kawirondo, słuchajcie! – wołały bębny. – Nie wolno wam wkroczyć na ziemię Luo, dopóki…”

Dalsza seria dźwięków była dla Smugi częściowo niezrozumiała. W natężeniu łowił nieznany sygnał, szukając w pamięci rozwiązania szyfru.

Wreszcie odtworzył do końca przekazywaną przez Kawirondo wiadomość: “…dopóki nie przyjdzie do was z Uniamwesi…”

– Co oznacza owo Uniamwesi? – szepnął Smuga i naraz odetchnął z ulgą. Zrozumiał zakończenie tajemniczego sygnału.

Uniamwesi, Ukerewe lub Niansa były murzyńskimi nazwami Jeziora Wiktorii.

“Do licha! – zaklął. – Jak mogłem o tym zapomnieć!”

Teraz pojął, że niepotrzebnie marnował czas badając ślady na ścieżce. Kawirondo oczekiwali kogoś, kto miał przybyć do nich od strony Jeziora Wiktorii. Nie zastanawiał się dłużej. Ruszył na południe. Szybko maszerował w kierunku jeziora, wyszukując wprawnym okiem najdogodniejsze przejścia przez gąszcz. Po półgodzinie krzewy się przerzedziły; Smuga stanął na urwistym brzegu.

Jak okiem sięgnąć widniała falująca tafla wód jeziora. Dość wysoki, urwisty brzeg porastały kępy rozłożystych drzew i odurzające zapachem, bajecznie kolorowe kwiaty. Smuga spojrzał w kierunku pobliskiego wzgórza. Stamtąd na pewno będzie mógł ogarnąć wzrokiem większy pas wybrzeża, które w miejscu, gdzie się zatrzymał, nie mogło stanowić dogodnej przystani dla jakiejkolwiek łodzi. Bez wahania podążył ku wzgórzu. Zaledwie znalazł się na jego szczycie, ujrzał długą łódź odpływającą szybko na wschód. Znajdowała się już około kilometra od naturalnej, doskonale widocznej, zacisznej zatoki.

“Spóźniłem się – szepnął Smuga. – Gdybym przybył tu o dwie godziny wcześniej, na pewno bym schwytał wysłannika Kawirondo.”

Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w mknącą po jeziorze łódź. Zniechęcony niepowodzeniem usiadł na zwalonym pniu. Zastanawiał się, do czego mogli zmierzać Murzyni opóźniając marsz karawany. Intuicja podszeptywała mu, że sprawcą ich kłopotów był handlarz niewolników, Castanedo. Czyżby miał zamiar zaatakować karawanę? Kogóż to przywiozła znikająca w dali łódź?

Smuga siedział zamyślony. Naraz wydało mu się, że usłyszał szelest krzewów tuż za swymi plecami. Prawa dłoń podróżnika błyskawicznym ruchem uchwyciła rękojeść rewolweru, ale zanim zdołał powstać i odwrócić się, otrzymał potężne uderzenie w tył głowy. Ciemność przysłoniła mu na chwilę wzrok, lecz jeszcze nie stracił przytomności. Ostatnim wysiłkiem woli zerwał się z pnia, wyszarpując jednocześnie z pochwy rewolwer. W tej chwili jakaś twarda, żylasta dłoń chwyciła go z tyłu za kark. Niemal jednocześnie uderzono go powtórnie w głowę. Rewolwer wysunął mu się ze zmartwiałej dłoni. Smuga z cichym jękiem padł na ziemię. Drzewa wirowały jak opętane przed jego szeroko otwartymi oczyma. Zdawało mu się, że dostrzega wykrzywione gniewem, czarne twarze Murzynów trzymających w zębach błyszczące noże. Jakieś olbrzymie widma pochylały się nad nim. W zamroczonym umyśle rzeczywistość plątała się ze wspomnieniami z Australii. Oto buszrendżer40[40Nazwa australijskich rozbójników grasujących po gościńcach.] grozi Tomkowi długim, ostrym jak brzytwa nożem. Smuga zasłania sobą chłopca, chwyta kosmatą łapę bandyty, lecz w tej chwili przewodnik, Australijczyk Tony, woła wysokim głosem: