Castanedo cofnął się trochę, by nabrać rozpędu.
Bosman oparł na biodrze prawą dłoń uzbrojoną w rewolwer i nacisnął spust. Huknął strzał! Po twarzy Castaneda przebiegł skurcz. Bosman naciskał spust raz po razie. Mieszaniec zwinął się jak pod smagnięciem bicza i runął w przepaść.
Marynarz z rewolwerem gotowym do strzału odwrócił się ku powalonym uprzednio wrogom, ale uspokoił się zaraz, gdy spostrzegł, że Tomkowi nic od nich nie grozi. Chłopiec stał z opuszczoną w dół lufą sztucera i przerażonym wzrokiem spoglądał na bosmana.
– Nic ci się nie stało? – szybko zapytał marynarz, zaniepokojony wyglądem przyjaciela.
– Nic… – wykrztusił Tomek.
– A gdzież to podziali się Kawirondo?
Tomek bez słowa wskazał ręką na pobliskie krzewy.
– Uciekli? A, to czort z nimi tańcował! Niech sobie uciekają, nie są już dla nas groźni. Patrz, pogubili nawet swoje patyki – roześmiał się bosman rubasznie, potrącając nogą leżące na ziemi dzidy.- Coś tak nagle zaniemówił, brachu?
– Pan… zabił… Castaneda!
– Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka – rzekł sentencjonalnie marynarz. – Teraz przynajmniej już nie będzie nam bruździł. No, no, ale Dingo to druh na schwał! Widziałeś, jak odważnie rzucił się na tego drania? Mądry piesek, mądry! Nie skoczył na ślepo, wiedział, że z nożem nie ma żartów!
Dingo otrząsnął się, jakby wyszedł z wody. Sierść opadła mu na karku. Otarł łeb o nogi bosmana, po czym podbiegł do chłopca. Tomek pogłaskał go w milczeniu, starając się zapanować nad drżeniem ręki.
NA DWORZE KABAKI BUGANDY
– Zerknij no, brachu, a zaraz nabierzesz lepszego ducha – zawołał bosman podając chłopcu lunetę, przez którą rozglądał się po okolicy.
Tomek spojrzał we wskazanym przez towarzysza kierunku. W dali srebrzyły się wody jeziora. Ponad zielenią bujnie porastającą jego brzeg unosiły się smużki dymu. Nie ulegało wątpliwości, że znajdowała się tam wioska murzyńska. Wąwozem, który wiódł wprost do stóp góry służącej za punkt obserwacyjny, kroczyło sześciu ludzi z karabinami przerzuconymi przez plecy. Ubiór ich świadczył o przynależności do formacji wojskowej. Tomek domyślił się z łatwością, że był to patrol angielski. Ucieszony zawołał:
– Żołnierze zbliżają się do naszego obozu!
– Anglik i krajowcy w służbie angielskiej – przytaknął bosman. – Strzelmy w górę, żeby zwrócić ich uwagę!
Oddali salwę. Żołnierze usłyszeli strzały. Biały dowódca oddziałku machnął ręką i przyspieszył kroku. Bosman przeszukał pobliskie krzewy, lecz po dwóch zbiegłych Murzynach nie było ni śladu. Łowcy bez zwłoki postanowili wracać do obozu. Przebyli już połowę drogi, gdy nie opodal rozległy się strzały karabinowe. Bosman i Tomek znów wystrzelili w górę.
Wkrótce spotkali zdążających im na pomoc Huntera i trzech Masajów. Tropiciel odetchnął z ulgą stwierdziwszy, że Tomek i bosman wyszli cało ze spotkania z mściwym Castanedem. Okazało się bowiem, że huk strzałów, a następnie stoczenie się z góry człowieka nie uszło uwagi łowców pozostałych w obozie. Sambo i Mescherje odnaleźli martwe ciało – rozpoznali Castaneda. Ujrzawszy go, myśleli, że musiał stoczyć zaciekłą walkę przed upadkiem w przepaść. Wilmowski wraz z resztą łowców nie mieli żadnych wątpliwości, że to właśnie Tomek i bosman natknęli się na handlarza niewolników. Ilu jednak było nieprzyjaciół i jak skończyło się starcie, nikt z nich nie mógł odgadnąć, toteż Hunter z Masajami natychmiast ruszyli na pomoc.
Wilmowski i Smuga z niepokojem oczekiwali na powrót towarzyszy. Ucieszyli się widząc ich całych i zdrowych. Bosman jeszcze raz musiał opowiedzieć przebieg wydarzeń, a gdy skończył, Smuga odezwał się:
– Pechowiec z tego Castaneda. Nie miał do was szczęścia. Zasłużył sobie na to, co go spotkało. A teraz obejrzyjcie nóż znaleziony przy nim.
Bosman wziął do ręki niezbyt duży nóż i wydobył go z pochwy. W rowku wypiłowanym na końcu ostrza znajdowała się lepka ciecz.
– Ostrożnie, bosmanie, nóż jest nasycony trucizną – uprzedził Hunter.
– Zauważyłem. Czy tym nożem zadano panu Smudze cios? – zapytał bosman.
– Jestem pewny że to Castanedo dokonał napadu – odparł tropiciel.
– Jeżeli tak jest naprawdę, to teraz będzie można ustalić rodzaj trucizny i pan Smuga szybko wyzdrowieje – uradował się Tomek.
– Daj Boże, by tak było! – westchnął Wilmowski.
– Powiadacie, że patrol angielski podąża w naszą stronę? – zapytał Smuga.
– Tak, tak, widzieliśmy żołnierzy jak na dłoni – zapewnił chłopiec. – Bosman twierdzi, że to Anglik na czele krajowców. Przy ich pomocy na pewno znajdziemy nowych tragarzy.
Patrol nadszedł niebawem. Dowodził nim młody Anglik, sierżant Blake, który się żywo zainteresował kłopotami podróżników. Wilmowski opowiedział mu o niecnej działalności Castaneda. Blake przesłuchał Samba jako świadka i spisał protokół. Następnie bez jakichkolwiek ceregieli polecił swym żołnierzom pochować handlarza niewolników u stóp góry. Zapewnił też podróżników, że współdziałanie Kawirondo z Castanedem nie ujdzie im bezkarnie.
Od Blake’a podróżnicy dowiedzieli się, że w forcie w Kampali nie ma obecnie lekarza, ponieważ towarzyszy on specjalnej komisji51[51W 1903 r. specjalna ekspedycja angielska badała w Ugandzie przyczyny rozpowszechniania się śpiączki. Ustalono wtedy, że gorączka jest pierwszym stadium choroby.], która przybyła do Ugandy w celu znalezienia środków zaradczych przeciw śpiączce.
– Jeżeli tak sprawy wyglądają, to musimy się jak najszybciej znaleźć u kabaki Bugandy. Może jego znachorzy będą w stanie pomóc panu Smudze – orzekł Hunter.
– Jest to jedyne, co możecie, panowie, w tej chwili uczynić – przyznał Blake. – Kabaka ma niezłych czarowników-znachorów, którzy, jak można przypuszczać, niejedną już truciznę sporządzili. Przypuszczalnie znajdą skuteczny lek dla rannego. Radziłbym łodzią przewieźć chorego do Bugandy.
– Co pan na to, panie Hunter? – zapytał Wilmowski. – Chyba skorzystamy z tej rady?
– Jazda łodzią mniej zmęczy pana Smugę – odparł tropiciel. – Ja zabiorę juczne zwierzęta i konno z dwoma Masajami podążę brzegiem wokół jeziora, natomiast pan z resztą towarzyszy i bagażami możecie popłynąć łodziami. Spotkamy się w Bugandzie.
– Przyłączę się do pana. Jadąc na szkapie lepiej przyjrzę się okolicy – wtrącił bosman Nowicki.
Wilmowski poprosił Blake’a o pomoc w wynajęciu łodzi. Sierżant okazał się bardzo uczynnym człowiekiem. Natychmiast sprowadził kilkudziesięciu Murzynów Luo. Przy ich pomocy karawana szybko znalazła się w wiosce leżącej nad brzegiem Jeziora Wiktorii. Wilmowski nie targował się z naczelnikiem murzyńskim o wysokość wynagrodzenia, toteż niebawem przygotowano cztery długie i mocne łodzie sporządzone z wypalonych, dużych pni drzewnych. W czasie przeładunku juków na nie Tomek z bosmanem rozglądali się po małym osiedlu. Zamieszkali w nim Murzyni Luo trudnili się połowem ryb tilapia, które nazywali ngege. Młode i stare półnagie kobiety bądź siedziały bezczynnie przed chatami paląc długie gliniane fajki, bądź też gotowały pożywienie. Bosman ofiarował im dodatkowo dwie garstki tytoniu; przyjaźnie więc spoglądały na białych łowców i przynaglały swych mężów do pośpiechu. Na jednej łodzi sporządzono dla Smugi wygodne posłanie, nad którym umieszczono palankin pokryty brezentem. Pozostali na lądzie Hunter i bosman strzałami rewolwerowymi pożegnali odpływających towarzyszy.
Tomek zajął miejsce w łodzi obok Smugi. Co chwila wypytywał go o nazwy różnorakich ptaków przelatujących nad wodami jeziora; jak statki powietrzne spokojnie żeglowały w górze wielkie pelikany, stada płochliwych flamingów, ibisów, kormoranów, a także regularne klucze żurawi.
– Prawdziwy ptasi raj – powiedział Tomek, obserwując skrzydlate mrowie. – Ciekaw jestem, czy można tu spotkać bociany odlatujące z Polski na zimę do Afryki?
– Jestem tego pewny. Z samej Anglii przylatuje w te okolice około sześćdziesięciu gatunków ptaków – wyjaśnił Smuga.
– Szczęśliwe ptaki, kiedy tylko chcą, wracają do swych dalekich gniazd i wszyscy ludzie cieszą się z ich powrotu. Tymczasem tatuś i pan bosman nie mogą nawet odwiedzić rodzinnego kraju. Ile to niesprawiedliwości naświecie – filozofował chłopiec.
– Nie zazdrość wędrownym ptakom – odpowiedział Smuga. – Nie mają one tak beztroskiego życia, jakby się mogło wydawać. Nie zdajesz sobie chyba sprawy, ile ich ginie w czasie przelotów. Poza tym nie wszystkie ptaki swym przylotem sprawiają ludziom radość.
– A to dlaczego? – zdziwił się Tomek. – W Polsce każdy się cieszy na widok powracających boćków. Nikt też nie niszczy ich gniazd budowanych na wiejskich strzechach.