Выбрать главу

— Obawiam się, szlachetny sahibie, że może dojść do zbrojnej rozprawy — powiedział Davasarman.

“Chyba w korcu maku szukali się ci dwaj — mruknął bosman niezadowolony, gdyż sam z ochotą brał udział we wszelkich bijatykach. — Całe szczęście, że Smuga nie jest mazgajem. Proszę, przez cały czas okiem penetruje teren, a co zerknie za siebie, to zaraz mocniej ściska karabin w łapach. To mi kompan, pierwsza klasa!”

Bosman przerwał monolog. Minęli właśnie zakręt i oczom ich ukazała się strzelista, skalna iglica, strzegąca wejścia do parowu, w którym miała znajdować się ukryta pieczara. Smuga uderzył konia; za nim pocwałowała reszta jeźdźców. Echo w wąwozie zwielokrotniło głuchy tętent biegnących wierzchowców.

Smuga ostro osadził konia tuż przed skalną iglicą. Rozognionym wzrokiem spoglądał w wąską, mroczną gardziel parowu, skąd wartko wypływał spieniony strumień. Mimo woli wszystkim udzieliło się podniecenie Smugi. W milczeniu zsiedli z koni i pieszo zagłębili się w parów. Szli coraz szybciej.

Marynarz i Tomek nieco wyprzedzili swych towarzyszy, toteż pierwsi minęli mroczną gardziel. Zaledwie jednak spojrzeli w głąb parowu, zatrzymali się. Po chwili już wszyscy, jak rażeni gromem, wpatrywali się w parów zawalony dziesiątkami tysięcy ton głazów i kamieni. Zamiast potężnej skalnej ściany, w której miała znajdować się zamaskowana przez wodospad pieczara, łagodnie ścięty występ skalny zamykał parów. Dziwnym zrządzeniem losu owa skała musiała się rozsypać, grzebiąc pod rumowiskiem głazów pieczarę oraz ukryte w niej złoto. Nawet strumień po osunięciu się góry zmienił swój bieg. Spływał łagodnymi kaskadami z występu skalnego i bokiem parowu utorował sobie nowe łożysko pomiędzy zwałami kamieni.

Przez bardzo długą chwilę nikt nie odważył się przerwać przerażającego milczenia. Oto odbyli długą, wyczerpującą wyprawę i narażali swe życie tylko po to, aby przekonać się, że skarb wydarty ziemi znów został przez nią zazdrośnie pochłonięty. To była ich wielka przegrana!

Pierwszy ochłonął bosman. Usiadł na głazie, wydobył z kieszeni fajkę, nabił ją tytoniem i zapalił. Wyraz podniecenia zniknął już z jego twarzy. Z największym spokojem wydmuchiwał z ust kłęby jasnego dymu i zaciekawionym wzrokiem zerkał na towarzyszy. Wilmowski i Tomek po pierwszej chwili oszołomienia z niepokojem zaczęli wpatrywać się w Smugę. Przecież mimo wszystko jego spotkał największy zawód. Skąd mogli wiedzieć, jakie nadzieje wiązał z odnalezieniem ukrytego przez brata złota? Jedynie Pandit Davasarman oraz jego wierni żołnierze zachowywali filozoficzny spokój ludzi Wschodu wierzących w przeznaczenie.

Niesamowita bladość z wolna ustępowała z twarzy Smugi. W końcu usiadł na głazie obok bosmana i również zapalił fajkę. W dalszym ciągu w milczeniu spoglądał na skalne rumowisko, które pogrzebało jego złudne nadzieje. Wypalił fajkę, wyrzucił z niej resztki popiołu, uderzając nią lekko o kamień, po czym odezwał się tak charakterystycznym dla niego, opanowanym głosem:

— Czy odgadliście już, co zaszło tutaj w parowie? Otóż wspominałem wam, że brat mój, chcąc zmienić bieg strumienia, dynamitem wysadził kawał skały. To zapewne stało się przyczyną naszego niepowodzenia. Zwietrzała skała musiała wtedy ulec głębszemu zarysowaniu i podczas jakiegoś wstrząsu tektonicznego rozsypała się jak domek z kart. No, kochany bosmanie, nie będziesz kapitanem na swoim jachcie...

— Mała to strata, szanowny panie. Nie miałem nic i nie mam nic. Tym samym nic nie straciłem — niefrasobliwie odparł bosman.

Wilmowski odetchnął z wielką ulgą. Teraz nie żałował już, że wbrew własnemu przekonaniu wyruszył na tę niezwykłą wyprawę. Jego przyjaciele szczęśliwie przebrnęli przez “ogniową” próbę.

Pandit Davasarman, od dłuższej chwili z niepokojem spoglądający w gardziel parowu, naraz zawołał:

— Zdaje się, że z wąwozu dobiega tętent koni. Może to nadjeżdża Udadżalaka z nowinami?

— Nic tu po nas. Wracajmy do koni i pomyślmy o odwrocie — energicznie rzekł Smuga wstając z głazu.

— Święta racja, komu w drogę, temu czas. A że na frasunek najlepsza jest jamajka, to chyba w jukach znajdzie się jeszcze jakaś butelczyna — dodał bosman i ruszył za Smugą.

Nie zdążył wszakże wydobyć jamajki, bo zaledwie zbliżyli się do wierzchowców, ujrzeli biegnącego Udadżalakę. Z daleka wołał:

— Pasterze całą gromadą dążą naszym śladem! Wielu z nich posiada broń!

Podróżnicy pobiegli ku służbistemu wojakowi.

— Czy z pastuchami znajdują się policjanci lub żołnierze? — szybko zapytał Smuga.

— Nie, sahibie. To sami pasterze, lecz jest ich chyba więcej niż trzydziestu. Zebrali się rano z kilku koczowisk.

— Szukają guza, jak amen w pacierzu — rozgniewał się bosman. — Ha, jak sami tego chcą, to go znajdą!

— Nie czas myśleć o bijatykach, bosmanie — zgromił go Wilmowski. — Przed nami uciążliwa i niebezpieczna droga. Co poczniemy, jeśli zranią kogoś z nas?

— Masz rację, sahibie, musimy uciekać, ile tylko tchu koniom starczy — poparł go Davasarman.

— Pandicie, wypraw Udadżalakę z jucznymi końmi na przód. My tymczasem, jeśli zajdzie potrzeba, postaramy się powstrzymać pogoń — doradził Smuga.

Wybiegli w wąwóz. Udadżalaka z dwoma żołnierzami dosiedli koni i zaraz pierwsi ruszyli z jucznymi zwierzętami. Reszta uczestników ekspedycji wolniej pociągnęła za nimi.

Szlak wiódł wprost w głąb górskiego pasma. Teren wznosił się coraz wyżej. Po godzinnej jeździe pięli się już po stromym stoku. Niebawem wąwóz znajdował się w dole u ich stóp. Teraz jak na dłoni ujrzeli pogoń. Część pasterzy jechała konno, inni biegli za nimi. I oni wskazywali na stromy stok góry. Przynaglali konie do szybszego biegu, toteż piesi pozostali znacznie w tyle.

— Dogonią nas te pasibarany — rozgniewał się bosman, widząc, że juczne konie idą coraz bardziej ociężale. — Poczekajmy tu na nich i wygarnijmy parę razy z pukawek. To nauczy ich szacunku dla nas.

Smuga obejrzał się i wzrokiem uważnie oceniał odległość. Pasterze nie oszczędzali koni. Wkrótce mogli dogonić karawanę wiodącą objuczone zwierzęta.

Znowu minęła godzina, zanim podróżnicy znaleźli się na łagodniejszym grzbiecie górskiego pasma. Podczas gdy oni pięli się po stromym szlaku, pościg w pełnym cwale przebył w wąwóz i teraz z okrzykiem triumfu wpadł na stok góry.

Bosman zaklął pod nosem. Z pochwy zawieszonej na łęku siodła wydobył karabin. Zanim przyłożył go do ramienia, Smuga zawołał:

— Nie strzelaj! Na razie pozostawmy ich w spokoju. Na tym stoku będą musieli zwolnić tempo pościgu, a my tymczasem nieco oddalimy się od nich zjeżdżając z góry w dolinę.

— Nie żałuj pan huncwotów, warto ostudzić kulą ich zapał — oburzył się marynarz.

— Mylisz się bosmanie, to na pół dzicy i biedni ludzie. Dla zdobycia wysokiej nagrody wyznaczonej przez władze bez wahania zaryzykują życie — zaprzeczył Smuga. — Teraz pragną jedynie otrzymać nagrodę, natomiast gdyby z ich strony padły ofiary łaknęliby zemsty.

— Więc mamy dać się złapać, jak te barany, które oni ganiają po pastwiskach?!

— Jeszcze nas nie schwytali! — uciął dyskusję Smuga.

Bosman zdziwiony spojrzał na niego. Zaczęli zjeżdżać w dolinę i stok górski zasłonił pościg. Teraz nawet juczne konie przyspieszały kroku.

Rozległą dolinę pokrywała żółtawa, żwirowata ziemia. Wokół wystrzelały w niebo ubielone śniegiem szczyty. Teren systematycznie wznosił się w górę, gdy więc pogoń osiągnęła po jakimś czasie grzbiet pasma, znów rozległ się okrzyk radości na widok wolno sunącej karawany.

Pandit Davasarman odwrócił się w siodle. Długo spoglądał na pasterzy cwałujących w dół po stoku. W końcu powstrzymał konia, by zrównać się ze Smugą. Po krótkiej, cichej naradzie polecił Udadżalace zboczyć z doliny na stromy górski stok. Nie było tutaj jakiegokolwiek szlaku. Karawana przemykała się wprost z jednego występu skalnego na inny, wciąż pnąc się pod górę. Wierzchowce postękiwały z wysiłku i chrapały przestraszone, bowiem głazy usuwały się im spod kopyt. Naraz jeden z koni objuczony zapasami żywności pośliznął się na chybotliwym kamieniu. Potknął się i runął na strome zbocze.