Niespodziewane pojawienie się jaków oraz ich nagły atak w pierwszej chwili zaskoczyły podróżników. Smuga najprędzej zorientował się w groźnej sytuacji.
“Uciekajcie w bok na obydwie strony, prędzej!” — krzyknął donośnie.
Jeźdźcy zdarli konie cuglami. W popłochu usiłowali usunąć się z drogi szarżującemu stadu. Tak doświadczony łowca jak Smuga znał zwyczaje jaków. Wiedział, że podrażnione szarżują na oślep na wroga, lecz biegną wprost przed siebie i nigdy nie zawracają, jak to często zwykły podstępnie czynić bawoły afrykańskie. Toteż teraz Smuga ostro powstrzymał swego przestraszonego wierzchowca i zmusił go do biegnięcia przed stadem. W ten sposób ściągnął na siebie uwagę rozjuszonych zwierząt i pomknął przed nimi.
W tej właśnie chwili śmiertelne niebezpieczeństwo zawisło nad Panditem Davasarmanem. Usiłował on bowiem ściągnąć z drogi pędzących na oślep jaków jucznego konia, który przerażony widokiem olbrzymich, nieznanych mu czarnych zwierząt, czterema kopytami zaparł się w ziemię. Pandit Davasarman widząc, że nie zdoła już go uratować, skierował wierzchowca w ślad za Smugą. Na nieszczęście koń Hindusa potknął się o kępę i w powietrzu fiknął kozła. Jeździec wyleciał z siodła jak z procy. Jaki przetoczyły się po koniu tratując go ostrymi racicami. Davasarman tymczasem upadł wprost na grzbiet dzikiego wołu, który jednym wierzgnięciem zrzucił go z siebie na ziemię.
Pędzące stado zniknęło za Smugą w wylocie kotliny. Gromadka podróżników, z wydobytymi poniewczasie karabinami, otoczyła Pandita Davasarmana. Hindus ociężale podniósł się z ziemi i chociaż utykał na prawą nogę, dał im znak, aby nie kłopotali się o niego. Ręką wskazał na wylot kotliny. Zrozumieli, że niepokoi się o odważnego Smugę.
Tym razem wszelkie obawy okazały się zbyteczne. Gdzieś poza kotliną huknął strzał, a nieco później pojawił się na spienionym wierzchowcu Smuga.
— Udało się, na szczęście! — zawołał zeskakując z siodła. — Jaki chyba jeszcze dalej gnają po pustyni. Podczas okrążania pagórka skryłem się za występ i wtedy ominęły mnie. Przy okazji posłałem kulę młodemu wołu. Będziemy jedli świeże mięso.
Wszyscy odetchnęli z ulgą. Wprawdzie stracili dwa konie stratowane przez jaki i Pandit Davasarman miał potłuczoną nogę, ale mimo to mogli być wdzięczni losowi, że niezwykłe wydarzenie nie skończyło się bardziej tragicznie.
Ochoczo zakrzątnęli się koło rozłożenia obozu. Jedni rozpinali namioty, drudzy zbierali na opał cenny w tym kraju nawóz jaków, a Udadżalaka wraz z jeszcze jednym żołnierzem wyprawili się z końmi po zastrzelonego przez Smugę jaka.
Nie minęły dwie godziny, a w namiotach były już przygotowane posłania na yakdankach. Nad rozpalonym ogniskiem zwisał kociołek, z którego rozchodził się smakowity zapach rosołu. Bosman, jako kucharz, co chwila sięgał warząchwią do kotła i kosztował potrawy głośno mlaskając z zadowolenia. Od szeregu dni żywili się jedynie polewką z prażonej mąki rozbełtanej z przegotowaną wodą ze śniegu, toteż teraz cieszyli się na myśl o innej strawie.
Wokół gorących źródeł temperatura była dość znośna. Po raz pierwszy od dwóch tygodni podróżnicy wymyli się do czysta i wyprali swoją bieliznę. Oczywiście szczególną opieką otoczyli zdrożone konie. Było to konieczne, ponieważ spragnione zwierzęta rwały się do cuchnącej wody. Dopiero po jakimś czasie napojone konie uspokoiły się i zaczęły skubać na łące trawę.
Cuchnąca siarką kotlina wydała się utrudzonym podróżnikom prawdziwym rajem na ziemi. Niespieszno więc było im ją opuścić. Dzięki gorącym źródłom nie odczuwali zimna, a pożywna świeża pasza przywracała siły ich wierzchowcom. Nawóz jaków pozwalał na oszczędzanie paliwa do maszynek do gotowania. Nic więc dziwnego, że dopiero po trzech dniach wypoczynku Pandit Davasarman dał hasło do wymarszu.
Z powodu utraty dwóch wierzchowców, dwóch ludzi musiało wędrować pieszo, toteż obecnie, podczas marszu, na zmianę dosiadali koni.
Wichura uspokoiła się; w dzień słońce mocno przygrzewało, lecz noce były niezwykle mroźne. W dalszym ciągu nie napotykali osiedli.
Brak wody znów zaczął im dawać się we znaki. Po kilku dniach wierzchowce już ledwo się wlokły.
Pewnego popołudnia czarne chmury pokryły całe niebo. Zerwał się mroźny wicher, który wkrótce sypnął tumanami śniegu. Karawana znajdowała się na lekko sfalowanym płaskowyżu. Wicher stopniowo przybierał na sile i niebawem uderzał już z tak wielką mocą, że jeźdźcy ledwo mogli utrzymać się na nogach. Dalszy marsz stał się zupełnie niemożliwy.
Podróżnicy z trudem rozpięli namioty. Osłonili je jukami i bryłami śniegu. Mimo to buran wyrywał kołki przytrzymujące linki, rwał płachty namiotów i przewracał bambusowe drążki. Długa, bardzo mroźna noc minęła na uciążliwym zmaganiu się ze straszliwym żywiołem.
Nawałnica uciszyła się dopiero nad ranem. Po krótkim wypoczynku wyruszyli w drogę, pozostawiając za sobą trzy martwe konie. W posępnym milczeniu i z niepokojem w sercach spoglądali ku zachodowi.
Tego właśnie dnia napotkali stado jaków. Nauczeni smutnym doświadczeniem, z dala już chwycili za karabiny. Ostrożnie zbliżali się do brzegu zamarzniętego jeziora.
Bosman pieszo wysforował się do przodu. Trzymając pod prawą pachą w pogotowiu karabin. Po chwili odwrócił się do przyjaciół i zawołał radośnie:
— Do góry głowa, panowie! Koło ratunkowe już nadpływa. Wciągnijcie banderę na maszt! Na wprost nas widzę namioty!
— Hurra! — krzyknął Tomek.
Przyspieszyli kroku. Stadko oswojonych jaków nie zwracało uwagi na przechodzącą obok karawanę. Wkrótce znaleźli się w koczowisku pasterzy. U stóp ostro ściętego wzgórza stało kilka namiotów. Wał ułożony z kamieni osłaniał je nieco przed uderzeniami wichru. Namioty Tybetańczyków zbudowane były z brezentowych płacht, poziomo rozpiętych na drągach. Na wierzchu posiadały podłużne otwory do wypuszczania dymu. Obok namiotu tkwiły wbite w ziemię kije, obwieszone kolorowymi szmatkami — chorągiewkami modlitewnymi.
Kilku mężczyzn pojawiło się przed namiotami. Na powitanie wysunęli z ust języki, po czym zawołali:
“Dżule master sahib!”
Gromadka dzieciaków otoczyła podróżników i naśladując starszych ochoczo prezentowała swe czerwone “ozorki”.
Bosman Nowicki z komiczną powagą kilkakrotnie wysunął język, przy czym nieznacznie mrugnął w kierunku Tomka. Podróżnicy i bez tej zachęty ze szczerą radością witali krajowców. Tybetańscy pasterze okazali się uprzejmi i bardzo gościnni. Pomogli rozjuczyć konie i zaraz odprowadzili je na łąkę w pobliżu gorących źródeł. Zaprosili podróżników do swych namiotów. Zaledwie zasiedli na rozciągniętych na ziemi skórach jaków, kobiety postawiły przed nimi małe, okrągłe miseczki, które starannie wylizały do czysta własnymi językami. Tomek i bosman przymknęli oczy, by nie widzieć tej oryginalnej uprzejmości.
W Ladakhu szczęśliwie udało się im uniknąć picia herbaty przyrządzonej na sposób tybetański. Teraz jednak byli zgłodniali i zziębnięci do szpiku kości. Poza tym obawiali się obrazić gościnnych pasterzy. Tybetanki przyniosły kociołek z herbatą oraz skórzany worek, sierścią zwrócony do wewnątrz. Nalały do miseczek herbaty, po czym jedna z nich otworzyła worek, służący do przechowywania masła ubitego z mleka jaków. Palcem wyskrobywała z sierści grudki masła i kładła je do płynu. Następnie do każdej miseczki wsypała szczyptę soli.
Pandit Davasarman oraz jego żołnierze przełykali tybetańską herbatę bez mrugnięcia okiem. Natomiast biali podróżnicy sączyli ją powoli, by uniknąć drugiej porcji. Za to z prawdziwie wilczym apetytem zabrali się do jedzenia, gdy postawiono przed nimi dymiącą pieczeń baranią oraz gotowane mięso jaka.