Pandit Davasarman wręczył krajowcom drobne upominki. Dopiero po tej ceremonii rozpoczął pertraktacje w sprawie wynajęcia jaków. Jednocześnie poprosił o przewodnika, który mógłby doprowadzić ich do Ladakhu. Po bardzo długich targach Tybetańczycy przystali na wypożyczenie sześciu jaków oraz zobowiązali się dostarczyć dwóch przewodników. Mieli oni doprowadzić karawanę do klasztoru w Hemis, a stamtąd powrócić razem ze swymi jakami do koczowiska. Żeby dobić targu, Smuga znów musiał sięgnąć do niemal już pustego woreczka, odziedziczonego po bracie. W zamian za trochę sprzętu obozowego i szereg innych drobiazgów, jak: lusterka, grzebienie, igły, nici, tytoń i nieco odzienia, podróżnicy otrzymali odpowiedni zapas żywności.
Podczas pertraktacji z Tybetańczykami Tomek rozglądał się po prymitywnym osiedlu. Pasterze posiadali w swych namiotach misternie rzeźbione drewniane skrzynie, kaszmirskie dywany, chińskie miski z porcelany i ozdobne posążki Buddy. Nie brak tu było również młynków modlitewnych, noszących widoczne ślady pracowitych rąk, na swój sposób pobożnych pasterzy.
Po dwudniowym wypoczynku karawana wyruszyła w drogę. Jeszcze tylko tydzień marszu dzielił podróżników od łańcucha gór Karakorum, wrzynających się w Tybet swym południowym krańcem.
Po przyłączeniu się do karawany tubylców-przewodników wraz z wypoczętymi jakami marsz przez kraj stał się mniej uciążliwy. Teraz znów wszyscy uczestnicy wyprawy mogli jechać konno, podczas gdy silne woły niosły juki. Tybetańczycy doskonale czuli się w surowym klimacie swej ojczyzny. Wyruszając w drogę każdy z nich zabrał jedynie po jednym osiodłanym do jazdy jaku, a para juków przewieszonych obok siodła oraz gruby koc i stare strzelby stanowiły cały ekwipunek. Mimo przenikliwego zimna spali pod gołym niebem, przykryci kocem i z jukami pod głową. Po całodziennej uciążliwej wędrówce chętnie pomagali w rozkładaniu obozu, starali się o zdobycie opału oraz wody i nigdy nie było widać po nich znużenia. Tymczasem biali podróżnicy — w miarę jak teren wznosił się coraz wyżej w pobliżu gór Karakorum i powietrze stawało się bardziej rozrzedzone — nie byli zdolni do większego wysiłku. Szczególnie olbrzymi bosman Nowicki i młody Tomek szybko męczyli się i narzekali na silne bicia serca. Zawsze opanowany, małomówny Pandit Davasarman i jego hinduscy żołnierze, przywykli do wędrówek po wysoczyznach Azji Środkowej, okazali się wspaniałymi towarzyszami podczas tak niezwykle trudnej wyprawy. Zauważywszy złe samopoczucie Tomka i marynarza, wykonywali za nich wszystkie prace obozowe oraz otaczali ich życzliwą opieką.
Obydwaj przewodnicy dość dobrze orientowali się w terenie. Mimo to nawet oni czasem stawali bezradni wobec niezwykłej wikłaniny dolin i kotlin. Gdy niebo było pogodne, drogowskazem był im gwiazdozbiór Krzyż Południa, według którego ustalali właściwy kierunek. Wiedzieli też doskonale, jakie pory dnia najlepiej nadają się do odbywania marszu. Na przykład podczas wichrów i śnieżyc dawali hasło do drogi jeszcze przed wschodem słońca, ponieważ w tych okolicach najpotężniejsze nawet zawieruchy uspokajały się zazwyczaj, na pewien czas, przed nastaniem świtu.
Pewnego dnia przewodnicy powiedli karawanę wprost ku pasmu górskiemu. U stóp gór, w głębokiej niecce, miało znajdować się kilka gorących źródeł. Według zapewnień Tybetańczyków można tam było spotkać dość liczne stadka dzikich jaków, osłów-kułanów, a także owiec i antylop, które zadowalały się skąpą roślinnością stepową, pokrywającą gdzieniegdzie tę jałową wyżynę [175].
Przewidywania przewodników sprawdziły się niebawem. Dwie upolowane antylopy wprawiły wszystkich w dobry nastrój, mimo że Tybetańczycy zaoponowali przeciwko zatrzymaniu karawany na postój.
— Sahibie, lepiej nie rozkładać tutaj obozu. Już blisko do gompa [176] — tłumaczył krajowiec, mieszając w tybetańską mowę poszczególne angielskie słowa. — Poprowadzę sahibów pieszo na przełaj przez góry. Szybko będziemy na miejscu. Natomiast mój syn powiedzie konie i jaki dalszym, wygodniejszym traktem. Poczekamy na niego w gompa. Zanim przybędzie, zdążymy odpocząć.
— Co sahibowie powiedzą na to? — zapytał Pandit Davasarman.
— Jeśli przejście przez góry nie jest zbyt uciążliwe, to warto by sobie skrócić drogę. Chętnie rozprostuję nogi — odparł Wilmowski.
— Ja zaś wolę wytrząsać brzuszysko na szkapie, niż pieszo drałować po górach — markotnie rzekł bosman. — Mdli mnie już na sam widok skalnych wertepów.
Udadżalaka darzył dobrodusznego marynarza wielką sympatią, zaraz też oświadczył, że również pozostanie przy koniach. Stanęło wobec tego na tym, że wszyscy hinduscy żołnierze, z wyjątkiem Davasarmana, wyrazili chęć towarzyszenia bosmanowi i razem z jednym przewodnikiem pojechali dalej końmi. Reszta podróżników, pod przewodem starego Tybetańczyka, ruszyła na przełaj przez góry.
Grupa idąca pieszo, obdarzona jedynie lekkimi plecakami i karabinami, początkowo szybko pięła się po bezdrożach, lecz wkrótce Tomek zaczął żałować, że opuścił bosmana. Przejście na przełaj wcale nie było łatwe. Tybetańczyk wiódł ich po bezdrożach, nagich stokach, zawalonych złomami pni. To wędrowali nad skrajem przepaści, to znów pięli się po urwiskach pokrytych śnieżną skorupą. Tego dnia pogoda była prawie bezwietrzna. Płachty śniegu skąpane w promieniach słońca raziły wzrok, więc nałożyli drewniane “okulary”, w których szkła zastępowało końskie włosie. Tybetańczyk również osłonił przed blaskiem swe oczy. Ponieważ nie posiadał okularów, po prostu rozplótł warkocz i opuścił włosy z przodu głowy na twarz.
Po trzech godzinach znaleźli się na małej, wysoko położonej przełęczy. Wokół roztaczała się dzika, górska panorama. Jak okiem sięgnąć wszędzie widać było pokryte wiecznym śniegiem i lodem szczyty, wystrzelające wysoko w niebo.
Po jakimś czasie przewodnik zatrzymał się nad głębokim uskokiem. Zafrasowany rozglądał się po urwiskach. Podróżnicy zaniepokojeni przystanęli obok niego.
— Tutaj przecież nie ma przejścia — odezwał się Pandit Davasarman. Wydaje mi się, że zabłądziłeś.
— Jakże mógłbym zabłądzić? Przecież znam te okolice od dziecka — oburzył się Tybetańczyk. — To złe duchy sprowadziły nas na manowce. Na to nikt przecież nie poradzi.
— Nie tłumacz bzdurami swojej pomyłki — skarcił go Smuga.
— Nie mów tak, sahibie. Góry naprawdę są zamieszkiwane przez różne... złe i dobre duchy. One naumyślnie sprowadziły nas z właściwej drogi, abyśmy nie mogli trafić do świętego gompa.
— A czy ty na pewno wiesz, gdzie ten klasztor się znajduje? — zagadnął Tomek.
— Jakże mógłbym nie wiedzieć? Przecież wszystkie gorące źródła i łąki w tych stronach są własnością świętych lamów z naszego gompa. Ja i moja rodzina również do nich należymy. Nawet teraz niosę lamom opłatę należną za wypasanie mojego bydła na ich łąkach.
— Czy i ty również jesteś lamą? — zdziwił się Tomek.
— Nie, sahibie, oni są moimi panami. Należę do nich — odparł przewodnik.
— Dlaczego nazywasz tych lamów swoimi panami? Czy nie jesteś wolnym człowiekiem?
Tybetańczyk spojrzał na Tomka pełnym niedowierzania wzrokiem, jakby obawiał się, czy ten przypadkiem nie kpi z niego. Po chwili odpowiedział:
— Nie żartuj, młody sahibie. Każdy człowiek musi mieć swego pana i płacić mu daniny. I ty też pewno masz pana [177].
— Dajmy teraz spokój dysputom — wtrącił Pandit Davasarman. — Zastanów się, którędy mamy iść do gompa.
175
Wklęsłości terenu we wnętrzu Tybetu pokryte są rumoszem skalnym, gdyż z powodu ubogiej roślinności zwietrzelina tworzy się bardzo intensywnie. W znacznej części kraju napotyka się jedynie skąpą wysokogórską roślinność stepową. Tylko w osłoniętych, niżej położonych regionach pojawiają się zgrupowania topoli i wierzb oraz większe gaje drzew owocowych. Bujniejsze lasy występują dopiero w dolinach przełomowych na krawędziach wyżyny. Zboża, jak: jęczmień, owies i pszenica, uprawiane są tylko na południu — w dolinie rzeki Cang-po i jej dopływów, lecz pola uprawne i tam wymagają sztucznego nawadniania.
177
W Tybecie do niedawna panował ustrój teokratyczny, to znaczy, że państwo było całkowicie rządzone przez księży — lamów, buddyjskich mnichów. Naczelnikiem państwa był dalajlama, najwyższy kapłan, uznawany za “żywego Buddę” i rezydujący w świętym dla buddystów mieście Lhasie. Lamowie stanowią 20% ogółu ludności i zgrupowani są w około 3000 klasztorów rozrzuconych po całym Tybecie. Praktycznie w panujących tam wówczas warunkach feudalnych każdy chłop czy rzemieślnik podlegał jakiemuś “panu”, dla którego odrabiał pańszczyznę i któremu płacił daninę. Te stosunki uległy zmianie dopiero od 1951 r., gdy na skutek porozumienia chińsko-tybetańskiego Tybet przyłączył się do Chińskiej Republiki Ludowej. Obecnie stanowi autonomiczny obszar zarządzany przez dalajlamę.