Bosman bezwiednie wycierał dłonią pot spływający z czoła. To on właśnie pierwszy wybiegł z namiotu zaalarmowany przeraźliwym wołaniem Tomka o pomoc. To on wystrzelił z karabinu, widząc, że jakieś stwory, unoszące jego druha, znikają na ścieżce upłazu. Huk nieszczęsnego strzału spowodował oberwanie się lawiny. Podróżnicy w milczeniu i zupełnym bezruchu spoglądali w mrok nocy.
ZAKOŃCZENIE
Powitanie wschodu słońca
Tomek nie wiedział, gdzie się znajduje. Kto go porwał i dokąd uprowadził?! Odzyskał już wprawdzie swobodę ruchów, lecz szara mgła nadal przysłaniała mu piekące boleśnie oczy. Natężał wzrok. Chwilami zdawało mu się, że poprzez mgłę przeziera czerwony odblask, jakby płonącej pochodni, lecz mogło to być przywidzenie, tak jak i te głuche pomruki wydobywające się z ludzkich czy zwierzęcych gardzieli.
Tomek nie znał uczucia lęku. Zaskoczenie nieoczekiwanym napadem dawno już minęło. Teraz starał się w myślach rozwikłać zagadkę porwania, szukał drogi ratunku. Czego chciały od niego dziwaczne stwory, których obecność doskonale wyczuwał. Zdawało mu się, że wprowadzono go do jakiegoś lochu lub pieczary. Pozwolono mu poruszać się, więc krok za krokiem obszedł swe więzienie, dotykając dłońmi zimnych, szorstkich ścian. Woń stęchlizny mieszała się z jakimś mdłym zapachem. Przysiadł na twardo ubitej ziemi. Pandit Davasarman, a także i Smuga twierdzili, że po kilku godzinach odzyska wzrok. Postanowił cierpliwie oczekiwać tej chwili. Wtedy ujrzy tajemnicze stwory, które, jak mu się zdawało, umykały z drogi, gdy zbliżał się do nich. Może uda mu się wymyślić jakiś sposób ratunku.
Tomek siedział oparty plecami o jakiś zimny głaz. Chociaż wyczuwał obecność nieznanych istot i czuł ich natarczywe spojrzenia na sobie, nie domyślał się, kim one były. Tymczasem lamowie, oni to bowiem byli, spoglądali na niego z zakłopotaniem. Więc jednak pomylili się! Ten biały człowiek nie był wcieleniem ich zmarłego opata, który umierając zapowiedział, że pod inną postacią kiedyś znów powróci do swego klasztoru i wówczas wszyscy z łatwością go poznają. Młody, biały człowiek wprowadził ich w błąd swoim zachowaniem. Najpierw obrócił bęben modlitewny. Potem z tylu różnych przedmiotów leżących na ławie, podniósł kolejno trzy pamiątki pozostałe po zmarłym świątobliwym mężu. Sędziwemu opatowi zdawało się, że skooshok — czyli wcielenie zmarłego jego poprzednika, przybyło do klasztoru i tak widocznymi znakami dawało się im poznać. Tego samego wieczoru biały podróżnik uległ tak dobrze im znanej chorobie oczu. Stary opat od razu to zauważył, bacznie mu się przyglądając przez cały wieczór. I to również poczytał za cudowne zrządzenie losu. Choroba taka szybko się rozwijała i mogła zmusić podróżnika do zatrzymania się w klasztorze. Wbrew jego przewidywaniom biali ludzie nie zorientowali się w sytuacji i wyruszyli w drogę. Wtedy opat posłał za nimi kilku silnych mnichów, umyślnie ubranych w długie kurtki sporządzone ze skór jaków. Polecił im podczas nocy uprowadzić chorego młodzieńca, gdyż nie wątpił, że z jego powodu karawana niebawem będzie musiała zatrzymać się na dłuższy postój. Sędziwy, naiwny opat nie chciał uczynić Tomkowi krzywdy. Postanowił jedynie przeprowadzić jeszcze jedną próbę, czy ów biały młodzieniec naprawdę jest skooshok zmarłego świętego męża. Otóż w podziemiu klasztornym stał srebrny czorten, w którym spoczywało serce dawnego opata. Jeśli oślepiony zrządzeniem losu młodzieniec, po wejściu do podziemia, zbliży się samorzutnie do czortenu, będzie to chyba już najbardziej oczywistym dowodem. Tak świątobliwy mąż, jak zmarły opat, nawet w innym wcieleniu wyczułby, gdzie znajduje się jego serce.
Biali podróżnicy opowiadając lamie o swej dziwnej przygodzie w drodze przez góry do klasztoru, sami podsunęli mu myśl upozorowania porwania przez Yeti. Dlatego opat polecił swym mnichom ubrać się w kosmate kurtki, aby podczas nocy mogli sprawiać wrażenie nieznanych stworów. Plan powiódł się całkowicie. Oto biały młodzieniec znajdował się w klasztorze, lecz mimo dłuższego przebywania w grobowcu, nawet głowy nie zwrócił w kierunku czortenu, kryjącego bezcenną relikwię. Wobec tego nie mógł być wcieleniem zmarłego opata.
Doszedłszy do takiego wniosku, sędziwy lama na migi wydał polecenie swym podwładnym. Po chwili wnieśli miseczki napełnione wywarami ziół. Opat zbliżył się do biednego młodzieńca. Łagodnym ruchem dłoni dotknął jego twarzy. Długo spoglądał w niewidzące oczy. Potem przemył je wywarem ziołowym, przyłożył kompresy i zawinął miękkim, grubym, wełnianym bandażem. Teraz podsunął młodzieńcowi do ust drewnianą czarkę napełnioną cierpkawym napojem i łagodnymi ruchami rąk zmusił do wypicia.
Tomek z wolna usypiał. Gdy bezwładnie osunął się na ziemię, lamowie wynieśli go z grobowca i ułożyli na noszach. Szczelnie okrytego miękkimi skórami ponieśli w kierunku obozu podróżników. Obok noszy szło kilku lamów z zapalonymi pochodniami.
W dwa dni później karawana zjechała z przełęczy w szeroką dolinę. Zawieja śnieżna właśnie ustała na krótko przed świtem, więc podróżni skorzystali z okazji, i jak to czynili podczas wędrówki przez ten surowy kraj, wcześnie wyruszyli w drogę.
Pandit Davasarman szedł pieszo, prowadząc za uzdę wierzchowca, na którym siedział Tomek z zabandażowanymi oczyma. Znajdowali się na czele karawany, tuż za Tybetańczykiem, jadącym na jaku. Małomówny Pandit Davasarman co chwila spoglądał na Tomka. Wciąż jeszcze rozmyślał o dziwnym wydarzeniu.
Ile to straszliwych obaw przeżył po uprowadzeniu chorego Tomka z obozu przez tajemnicze stwory! Tej strasznej nocy przez wiele godzin nie zaznał ani chwili spokoju. Niezwykłe i nieoczekiwane porwanie, a potem stoczenie się lawiny napełniło jego mężne serce bólem i obawą. Wtedy wszystko by oddał za życie młodego, szlachetnego białego sahiba. Nie mógł patrzeć na rozpacz ojca i jego przyjaciół. A potem, gdy nad ranem lamowie przynieśli do obozu uśpionego Tomka, jakże cieszył się z wszystkimi! Ani przez chwilę nie wierzył tłumaczeniom mnichów, że to Yeti porwały białego sahiba i pozostawiły go na stopniach klasztoru.
Pandit Davasarman zbyt dobrze znał przesądy buddyjskich lamów, aby nie domyślić się prawdy. Przecież lamowie wierzyli, że świątobliwy mąż umierając oznajmia, kiedy i gdzie znów narodzi się w nowym wcieleniu. Aby sprawdzić, czy nie zachodzi pomyłka, podsuwali dziecku mającemu w ich mniemaniu być wcieleniem zmarłego, przedmioty, które należały do niego za życia. Jeśli dziecko przypadkowo wzięło do rąk jego dawną własność, uznawano je za nowe wcielenie. Pandit Davasarman domyślił się teraz, że Tomek w świątyni brał do rąk i pilnie oglądał dzwonek, sztylet i różaniec, zapewne przedmioty zmarłego opata. Czyż nie wskazywało na to zmieszanie i podniecenie lamów? Dlatego też zapewne uprowadzili Tomka, by dokonać jeszcze jakiejś próby.
Hindus uśmiechnął się do swoich myśli.
Świt zaróżowił niebo. W zamglonej dali górskich pasm ozwało się głębokie huczenie trąb. Pandit Davasarman wstrzymał konia cuglami.
— Czy słyszysz, szlachetny sahibie? — odezwał się do Tomka. — To lamowie w klasztorze w Hemis witają wschodzący nowy dzień. Już jesteśmy bezpieczni. Odpoczniemy w klasztorze. Za kilka dni będziesz całkowicie zdrowy. Odwiedzimy sir Younghusbanda, by opowiedzieć mu nasze przygody. Potem odbędziemy wycieczkę do Alwaru. Mówię “wycieczkę”, bo przecież będzie to już naprawdę tylko przejażdżka w porównaniu z tym, co przeżyliśmy podczas naszej niezwykłej wyprawy. Moja siostra z radością cię powita, szlachetny sahibie.