— Są, już są nasi! — zawołała radośnie Sally klaszcząc w dłonie.
W tej właśnie chwili na boisko wjechała grupa jeźdźców, z szeryfem na czele. Klacz Wiatr, prowadzona przez dwóch Indian, niespokojnie strzygła kształtnymi uszami i szła nerwowo. Szeryf podprowadził swoją grupę w pobliże trybun.
Sally zaniemówiła z wrażenia na widok Tomka. Wysoki, jak na swój wiek dobrze zbudowany chłopiec doskonale się prezentował w indiańskim stroju. Żółte, miękkie, skórzane spodnie, zdobione frędzlami na szwach, ciasno opinały jego długie nogi. Na biodrach miał szeroki, pokryty hawajskimi wzorami pas, za którym tkwił myśliwski nóż o czarnej rękojeści z jeleniego rogu. Krótka, otwarta luźno z przodu skórzana kamizelka była również zdobiona. Na szyi miał przewiązaną nawajską czerwoną chustkę i naszyjnik z pazurów grizzly, podczas gdy czoło zdobiła szeroka barwna opaska, przytrzymująca z tyłu głowy pięć wspaniałych piór. Zgrabne mokasyny przystrojone kolcami jeżozwierza dopełniały całości stroju. W czasie afrykańskiej podróży pod wpływem tropikalnego słońca skóra Tomka przybrała ciemnobrązową barwę, toteż większość widzów zgromadzonych na trybunach wzięła go za młodego Indianina. Skrawek jasnej czupryny widoczny spod szerokiej opaski wyglądał z daleka jak wiązka ptasich piór, tak często używanych przez Indian do zdobienia głowy.
Zaledwie Sally zdążyła ochłonąć z pierwszego wrażenia, natychmiast zawołała:
— Mamusiu, chodźmy szybko do Tommy’ego. Muszę mu coś powiedzieć jeszcze przed rozpoczęciem wyścigu.
Bosman zaraz też poparł ją energicznie:
— Chodźmy, chodźmy, szanowna pani! Naszym obowiązkiem jest dodać chłopakowi animuszu w decydującej chwili. Nic tak nie podnosi na duchu mężczyzny jak widok pięknych kobiet.
Sally zapiszczała z radości słysząc słowa bosmana, a tymczasem pani Allan już schodziła z trybun. Pragnęła zwycięstwa Tomka nie ze względu na dużą nagrodę pieniężną, którą mógł wygrać jej szwagier, lecz po prostu dlatego, iż od chwili ocalenia Sally, zagubionej w australijskim buszu, dzielny chłopiec przypadł jej bardzo do serca.
Po chwili otoczyli Tomka winszując mu efektownego stroju i wspaniałego marsowego wyglądu. Tomek wysłuchiwał pochwał, ale jednocześnie zerkał ku grupie jeźdźców meksykańskich. Don Pedro od razu spostrzegł przybycie szeryfa Allana. Ze złośliwym uśmiechem wskazywał białą klacz swym dżokejom i pochyliwszy się ku nim wydawał, sądząc po gestach, jakieś ważne rozkazy.
Tomek widząc gestykulującego Meksykanina poczuł do niego dziwną niechęć. Bardziej niż kiedykolwiek zapragnął wygrać wyścig. Sally jakby odgadła, co się dzieje w duszy jej przyjaciela.
— Tommy, pochyl się trochę do mnie — szepnęła, wspinając się jednocześnie na palcach, a kiedy ucho Tomka znalazło się na wysokości jej ust, dodała: — Przez cały czas wyścigu będę trzymała kciuki, żeby ci się powiodło. Jak myślisz, czy to ci chociaż trochę pomoże?
— Na pewno pomoże, kochana Sally — odparł Tomek i ku wielkiej radości swej młodej przyjaciółki, uścisnął jej małą dłoń.
Naraz Tomek spostrzegł Czerwonego Orła dającego mu jakieś tajemnicze znaki. Przeprosił więc przyjaciół i podszedł do Nawaja. Ten upewnił się, czy nikt ich nie słyszy, po czym szepnął:
— Wodzowie naszego plemienia przysłali mnie do mego białego brata z pewną wiadomością.
— Którzy wodzowie przysłali Czerwonego Orła? — zapytał Tomek.
— Złamany Tomahawk i Chytry Lis. Mój brat ich nie zauważył, bo stoją po drugiej stronie boiska wśród naszych.
— Jaką to wiadomość przynosi mi Czerwony Orzeł?
— Powtórzę dokładnie słowa wodza Chytrego Lisa. Przed chwilą wezwał mnie do siebie i rzekł: „Niech Czerwony Orzeł odszuka Nah’tah ni yez’zi i powie mu, że tylko jeden koń Don Pedra będzie brał naprawdę udział w wyścigu. Pozostałe mają jedynie blokować groźniejszych współzawodników.”
— O, do licha! To bardzo zła wiadomość — zafrasował się Tomek.
— Niech mój brat słucha uważnie dalej — przerwał mu Czerwony Orzeł.
— Chytry Lis radzi Nah’tah ni yez’zi nie oddalać się na przestrzeni pięciu mil od grupy indiańskich jeźdźców, biorących udział w wyścigu.
— Dobrze, ale co mam zrobić później? — pospiesznie zapytał Tomek. — Czy ludzie Don Pedra zmienią taktykę?
— Kiedy mój biały brat ujrzy dużą flagę powiewającą na zakręcie, wtedy sam zrozumie, dlaczego Chytry Lis radził mu trzymać się grupy Indian.
— Uczynię tak, jak radzi mi Chytry Lis, lecz nic z tego wszystkiego nie rozumiem.
— Wódz Chytry Lis dobrze radzi — gorąco zapewnił Czerwony Orzeł.
— Dziękuję za ostrzeżenie i przyjacielską radę — odparł Tomek.
— Teraz muszę już iść do mego wierzchowca, konie ustawiają się na starcie.
Zaniepokojony słowami Czerwonego Orła podbiegł do swych przyjaciół.
— Cóż to za konszachty prowadzisz z tym młodym Indiańcem? — powitał go rubasznie bosman. — Czas już wsiadać na szkapę.
Sally była zbyt bystrą obserwatorką, aby nie dostrzec niepokoju na twarzy przyjaciela.
— Tommy, Czerwony Orzeł musiał ci powiedzieć coś niepomyślnego — szepnęła.
— Zgadłaś — cicho odparł Tomek. — Trzymaj mocno zaciśnięte kciuki, dobrze?
— Będę trzymała, Tommy, będę!
— No, kawalerze, czas już na ciebie — zawołał szeryf. — Konie podchodzą na start!
Po kolei mocno uścisnęli Tomka. Bez dalszej zwłoki chłopiec dosiadł klaczy. Dwaj Indianie poprowadzili ją za lejce krótko przy pysku. Kiedy byli zaledwie kilka metrów od białej linii startowej, Indianin idący z prawej strony odezwał się:
— Mój biały brat wie, że wychowałem tę klacz od źrebaka. Ujeżdżona jest na indiański sposób. Ona nie znosi bata czy ostróg. Ilekroć mój brat będzie chciał zmusić klacz do większego wysiłku, niech dotknie dłonią jej karku i zawoła po indiańsku: Nil’chi, co oznacza w języku białych „wiatr”. Na takie wezwanie Nil’chi stanie się prawdziwym wiatrem stepowym.
— Dziękuję, będę pamiętał. Nawet nie śmiałbym na tak szlachetnego rumaka użyć bata czy ostróg — odparł chłopiec.
Po chwili był już wśród jeźdźców, którzy ustawili się wzdłuż białej linii. Nil’chi tańczyła na zadnich nogach i niespokojnie potrząsała kształtnym łbem.
Niektórzy chłopcy w gronie rodziny tub przyjaciół udają zuchów i nadrabiają miną, lecz gdy tylko się znajdą w obcym bądź też nieprzyjaźnie do nich usposobionym środowisku, natychmiast stają się niezaradni i bojaźliwi. Tomek nie należał do tego typu chłopców. Od najmłodszych lat musiał sam sobie radzić w najrozmaitszych okolicznościach, nabył wiec rozwagi, której tak często brak młodym ludziom. Teraz, zaledwie oddalił się od swych przyjaciół, przyjrzał się otaczającym go jeźdźcom. Wódz Chytry Lis radził mu, by na początku wyścigu trzymał się w pobliżu indiańskich zawodników. Tomek nie lekceważył rady doświadczonego wodza, chociaż nie orientował się w jego intencji. Nil’chi denerwowała się widokiem obcych ludzi i koni. Przysiadała na zadzie, próbowała stawać dęba, a Tomek, jakby nie mógł sobie dać z nią rady, rozglądał się niezdecydowanie. Był to tylko udany manewr, albowiem nieznacznie kierował koniem uściskiem nóg. W ten sposób oddalił się od pięciu dżokejów Don Pedra i zbliżył się jednocześnie do mustangów indiańskich.
Gdy znalazł się obok Indian, organizatorzy wyścigu już rozdawali dżokejom numery wymalowane na kawałku płótna. Tomek ściągnął cugle, klacz posłusznie wsunęła się w szereg koni — zatrzymała się przy pierwszym indiańskim mustangu. Tomek otrzymał numer piętnasty, znalazł się więc w środku szeregu dwudziestu ośmiu jeźdźców biorących udział w wyścigu. Dżokeje Don Pedra mieli najniższe numery, to jest od jednego do pięciu. Było to dla nich korzystne, gdyż dzięki temu mieli biec przy wewnętrznym skraju pola wyścigowego.