– Rozumiem. Co trzeci dzień, zaraz po zachodzie słońca, będę nadawał znaki ogniowe z jakiejś wysokiej góry.
– No, Tomku, wkrótce świt, musimy się pożegnać – rzekł Smuga, chowając jedną z map. – Odprowadzę cię. Zapoznaj naszych przyjaciół z planem ucieczki. Najdrobniejsza niedokładność lub pomyłka może spowodować tragiczne następstwa. Do widzenia, drogi chłopcze! Uściskaj wszystkich ode mnie.
Tomek porwał Smugę w ramiona. Z trudem tłumił łkanie. Wiedział, że jeśli plan Smugi zawiedzie, to Sally i Natasza zginą straszną śmiercią, sam nie widział jednak innego wyjścia.
Smuga doskonale orientował się, co odczuwał jego ulubieniec. Chyba po raz pierwszy w życiu do nieustraszonego serca Smugi wkradł się podstępny lęk. Bez wahania oddałby własne życie za tych drogich przyjaciół, lecz nie mógł liczyć na litość i względy Kampów. Sam przecież był ich jeńcem! Toteż siłą woli stłumił własne obawy.
– Tomku, czeka nas wszystkich ciężka, okrutna próba. Trzymajmy się w karbach. Wierzę w ciebie, w Nowickiego i Haboku. Oby tylko Sally i Natasza nie załamały się w decydującej chwili!
Tomek smutno uśmiechnął się przez łzy i odparłŕ- Jestem pewny, że Sally odegra wspaniale swoją rolę. Wie pan, że ona wprost przepada za niezwykłymi przygodami i niebezpieczeństwami. Powinna urodzić się mężczyzną. Lękam się tylko o Natkę. Od chwili zaginięcia pana stała się bardzo nerwowa.
– Zapewnij ją, że będę przy niej do ostatniej chwili.
– To na pewno podtrzyma ją na duchu. Mocno uścisnęli sobie dłonie.
– Niech pan zapamięta, będę szedł z wyprawą wzdłuż wschodnich stoków Andów. Będziemy tutaj w pobliżu za sześćdziesiąt dni -jeszcze raz odezwał się Tomek.
– Skoro nie chcesz ustąpić, zgoda. Chodźmy już!
Ucieczka
Od samego rana wulkan grzmiał coraz potężniej, zionął czarnymi chmurami dymu, które zasłaniały słońce. Tłum mężczyzn, kobiet i dzieci zebrany na kamiennym placu miasta spoglądał z nabożną czcią i lękiem ku grzmiącej górze. Czy kapłani zdołają przebłagać rozgniewanych bogów? Kampowie z niepokojem wypatrywali swych wodzów i kapłanów.
Słońce właśnie stanęło w zenicie. W progu domu narad ukazał się tytularny władca wolnych Kampów. Był nim biały jeniec. Wodzowie uwięzili go w swej twierdzy, aby nauczył ich wojennej taktyki białych ludzi. Zamierzali wykopać topór wojenny przeciwko wszystkim białym i chcieli zadać im tak straszliwą klęskę, aby już nigdy więcej nie odważyli się wkraczać na ziemie wolnych Indian.
Początkowo traktowano jeńca z pewną wyższością, a czasem nawet z pogardą. Jednak w miarę upływu czasu odważny, rozumny i szlachetny biały jeniec zyskiwał uznanie i szacunek. Rady jego zawsze okazywały się dobre, umiał leczyć choroby gnębiące krajowców, a co najważniejsze był śmiałym wodzem, przed którym już drżeli wrogowie Kampów.
Zalękniony tłum gubił się w domysłach. Czy odważny władca nie sprzeciwi się poświęceniu na ofiarę zagniewanym bogom dwóch białych kobiet, które przybyły tutaj z jego przyjaciółmi? Gdyby nie jego prośby, a potem gwałtowny sprzeciw, wszyscy biali zginęliby jeszcze podczas drogi do zaginionego miasta. Czy teraz jednak uląkł się straszliwego gniewu bogów? Czy poświęci białych przyjaciół dla ocalenia od zguby swych prześladowców?
Władca dostojnym krokiem zbliżał się do złotego tronu ustawionego przy ofiarnym kamieniu. Długie, czarne włosy i gęsty zarost okalający jego twarz ostro odcinały się od białej jak mleko kuźmy, przetykanej złotymi nićmi. Usiadł na tronie, podczas gdy wodzowiejposzczególnych plemion stanęli za nim półkolem.
Z kamiennej świątyni wyszedł pochód kapłanów. W pełnej skupieniu ciszy ustawili przy ofiarnym kamieniu wizerunki bogów. Szczerozłoty, duży posąg mężczyzny wyobrażał Viracoche, czyli stwórcę wszechrzeczy i źródło wszelkiej boskiej mocy. Złota tarcza, z wyrytą na niej ludzką twarzą i promieniami, była symbolem Słońca, a więc boskiego przodka Inków. Bóstwo Księżyca obrazowała srebrna tarcza, podczas gdy grzmot miał postać mężczyzny w błyszczącej odzieży, z maczugą w jednej, a procą w drugiej ręce. Obok wizerunków i posągów bogów kapłani ustawili mumie czterech wodzów w ozdobnych sarkofagach.
Kilku kapłanów przytknęło do ust duże muszle. Rozbrzmiały głuche, jękliwe tony. Główny kapłan oraz jego pomocnicy stanęli przed tytularnym władcą. Pochylili się w niskim ukłonie, wyciągając przed siebie ręce z otwartymi dłońmi. Potem cmokali, dotykali rękami warg całując koniuszki palców.
Smuga poważnie skinął głową. Teraz wszyscy zaczęli głośno odmawiać modlitwę. Po jej zakończeniu kapłani składali na ofiarnym kamieniu dary dla bogów: kukurydzę, kartofle, liście koki i tytoń, którego używali jedynie jako zioła leczniczego. Dary spalono na ognisku.
Dziewczęta wyznaczone do służby bogom w świątyni przyniosły naczynia napełnione chichą. Najpierw zbliżyły się do władcy i podały mu złoty puchar.
Cicho odezwały się bębny i fujarki. Mężczyźni, kobiety i dzieci trzymając się za ręce zaczęli tańczyć w takt powtarzającego się motywu muzycznego. Muzyka początkowo monotonna z wolna nabierała coraz szybszego tempa.
Smuga nieznacznie spojrzał w kierunku okna swego mieszkania, gdzie na czas uroczystości zostali uwięzieni jego przyjaciele. Z kieszeni wszytej w fałdy kuźmy wydobył chustkę, po czym kilkakrotnie wysuszył czoło z potu. Był to umówiony znak, że zbliżała się decydująca chwila. Tomek z przyjaciółmi powinni już skryć się w tajemnych podziemiach.
Bębny huczały jak gromy, tancerze wpadali w ekstazę.
Lodowaty chłód wkradł się do serca Smugi. W otworze okiennym trzykrotnie mignęła biała chustka. Tomek schodził na posterunek. Smuga odetchnął głęboko, a więc udało się! Nikt nie przeszkodził w ucieczce do podziemia.
Korowód kobiet wychodził właśnie z murów świątyni. Służebnice bogów prowadziły Sally i Nataszę. Nadszedł czas ludzkiej ofiary.
Smuga spojrzał w niebo. Może modlił się o życie dla dwóch dzielnych, młodych kobiet, a może zwrócił uwagę, że niebo nagle jeszcze bardziej zaciągnęło się czarnymi kłębami chmur. Ogniste węże wystrzeliły z krateru, echo grzmotów rozniosło się po górach.
Muzyka umilkła, tancerze stanęli, jakby wrośli w ziemię. Sally i Natasza ubrane były w powłóczyste, białe szaty. Wieńce z kwiatów zdobiły ich skronie. Szły w środku korowodu trzymając się za ręce.
Przystanęły w pobliżu tronu. Jeden z kapłanów, który pełnił rolę ofiarnika, wystąpił przed Smugę, pokłonił się głęboko czekając na rozkaz.
Smuga spojrzał na dwie nieszczęsne kobiety. Sally nie okazywała obawy. Córka australijskiego pioniera miała mężne serce. Teraz nawet mrugnęła okiem do Smugi, jakby chciała dodać mu odwagi. Natasza natomiast straszliwie pobladła. Nogi uginały się pod nią. Smuga zebrał się w sobie. Powstał. Prawą dłoń zacisnął na symbolicznym znaku władzy. Była to krótka, zdobiona złotem i szlachetnymi kamieniami maczuga z drzewa twardego jak żelazo.
Nowy, potężny wybuch wulkanu wstrząsnął posadami gór. Ziemia zadygotała pod stopami ludzi. Niebo pociemniało. Jęk grozy rozległ się na placu. Ludzie przerażeni padli na kolana.
Smuga zdecydowanym ruchem odwrócił się do wodzów i kapłanów.
– Powiedzieliście, że moi biali przyjaciele przychodząc tutaj rozgniewali waszych bogów – rzekł silnym, sugestywnym głosem. – My jednak jesteśmy waszymi przyjaciółmi, toteż, aby ofiara była milsza bogom, ja, wasz biały wódz, sam poprowadzę te kobiety ku ich przeznaczeniu. Ty, kapłanie-ofiarniku, mów co mam robić!
Oniemiali i zalęknieni Kampowie z zapartym tchem patrzyli na Smugę. Ten zaś podszedł do kobiet, ujął je za dłonie i poprowadził na kraniec skalnego cypla.