– Pyta, czy chcecie wynająć statek w rejs do miejsca docelowego, czy na określony czas.
– Jaka to różnica? – zdziwił się Tomek.
– Oj, brachu, brachu… Ogromna! Jeśli do Luksoru, to będzie im zależeć, by dopłynąć jak najszybciej. Jeśli na określoną liczbę dni, to podejrzewam, że bardzo wolno będziemy się poruszać – wtrącił się No wieki.
– Wobec tego do Luksoru – zdecydował Tomasz.
Wrócili do mieszkania, by się spakować. Rano, pożegnawszy Smugę I Wilmowskiego, wyruszyli z bagażami do portu. Tu sporządzili kontrakt na piśmie, potwierdzony przez władze. W ramach pierwszego warunku umowy i na potwierdzenie faktu jej zawarcia Tomasz nabył barana, zwanego przez reisa maruf, którego mieli spożyć na początku podróży, by zapewnić sobie życzliwość dżinów [86]. Wręczyli reisowi zadatek, pożegnali Abeera i weszli na pokład.
Daabija miała dwa maszty, jeden z przodu, a drugi na rufie. Oba uzbrojone były w trójkątne żagle, jakby zbyt duże na tak mały stateczek.
– Chyba raczej pofruniemy – zauważyła Sally.
– Turkaweczko, mylisz się. Stary wilk morski ci powiada: nasz pojazd popycha siła wiatru, która musi pokonać prąd rzeki.
Załoga, oprócz kapitana i sternika, składała się jeszcze z dziesięciu marynarzy. “Gdzie pomieszczą się na tej małej łodzi?” – pomyślał Tomek, widząc, że z tyłu stateczku, naprzeciw budki kucharza są tylko trzy kabiny umieszczone pod sterówką. W tym momencie do trapu podbiegł niechlujnie wyglądający, niski mężczyzna.
– Stójcie! Zatrzymajcie się! – wołał. Tomasz i reis zbliżyli się do burty.
– Kto dowodzi tą łodzią? – nieznajomy zapytał po angielsku i po arabsku. Reis coś odpowiedział i wskazał na Tomka.
– A! To szanowny pan wynajął ten stateczek. Widzę, że niewielu na nim pasażerów. A mnie się diablo spieszy. Nie wzięlibyście mnie wraz z przyjacielem i kilku naszych ludzi?
– Płyniemy do Luksoru… – niepewnie zaczął Tomek.
– No, my trochę dalej, ale zawsze z Luksoru będzie bliżej. Bardzo proszę… Pilnie muszę jechać. Z pewnością się dogadamy.
– Ilu panów jest?
– Razem siedmiu.
– Cóż, mogłaby wchodzić w grę co najwyżej jedna kabina… – zaczął niepewnie Tomek, nie chcąc wydać się nieuprzejmym.
– Dziękuję. To nam w zupełności wystarczy. Dziękuję niezmiernie – rozmówca zareagował natychmiast i już wykrzykiwał coś w kierunku stojącej opodal grupy ludzi. Na pokład weszło dwu Europejczyków w otoczeniu pięciu Arabów. Europejczycy zajęli kabinę, Arabowie rozlokowali się na pokładzie.
– Ho, ho, widocznie jakieś grube ryby – szepnął Nowicki do Tomka. – Nawet się nie przedstawili.
– Mamy czas – odpowiedział młody Wilmowski, mierząc uważnym spojrzeniem nieproszonych towarzyszy podróży. – Chyba nie wykazałem się zdecydowaniem. Wykorzystali moje wahanie, a przecież oni także mogli wynająć jakiś stateczek…
– Właśnie! Podejrzane, że tego nie uczynili. Coś za bardzo chcieli nam towarzyszyć – głośno myślał Nowicki.
– Ech – uśmiechnął się Tomek. – W końcu jest ich tylko siedmiu!
– I to ty mówisz? – zdumiał się marynarz.
Przybyli nie wyglądali zbyt sympatycznie. Niechlujnie ubrani, nie ogoleni. Ten, który rozmawiał z Tomkiem, mógł sprawiać jeszcze niezłe wrażenie, ale drugi wyglądał na typa spod ciemnej gwiazdy. Wysoki, o szerokich barach, pochmurnym spojrzeniu. Niebieskie oczy patrzyły wokół z dystansem i jawną pogardą. W ręku trzymał korbacz [87] i ze sposobu, w jaki to robił, widać było, że umie się nim doskonale posługiwać. Od początku podróży nie wypowiedział ani słowa. Na pokład wszedł bez żadnego powitania, nawet gestu czy skinięcia głową. Strzelił jedynie korbaczem, przejmując jakby stateczek w posiadanie. Pięciu Arabów towarzyszących białym zdawało się ich panicznie bać. Wszyscy byli chudzi, zamknięci w sobie i cisi. Gdy marynarze pokrzykiwali albo śpiewali, ci milczeli i smutnym wzrokiem wodzili dokoła.
Nikt z tej kompanii nie wzbudził zaufania Dinga, od początku warczącego przy każdym spotkaniu głucho i złośliwie. Zanim odbili, Nowicki wyjął ze swego podręcznego bagażu jakieś zawiniątko i zwrócił się do Tomka:
– Hejże, brachu, musimy przecież płynąć pod jakąś banderą! Najlepsza będzie ta!
Młody Wilmowski ze wzruszeniem rozwinął białoczerwony sztandar. Zastanowiwszy się chwilę, poszedł do kapitana i powiedział:
– To sztandar moich najlepszych posiadłości.
Reis zebrał załogę, ustawił w szeregu, a jednocześnie rozkazał sternikowi wciągnąć flagę na maszt. Zanim ten zdążył to uczynić, podbiegł Patryk i to on właśnie pociągnął za linkę. Przeciągły świst oznajmił rzecznemu portowi egipskiemu, że na afrykańskim lądzie znów załopotała polska flaga [88]. Flaga kraju, który nie istniał na mapach świata, ale żył w sercach kochających go ludzi. Kapitan salutował, majtkowie stali na baczność, pozostali w milczeniu oglądali ceremonię, a Tomek i Nowicki ukradkiem otarli łzy. Patryk dumnie spoglądał na łopoczący sztandar.
Manewrując wśród natłoku statków, żaglowiec wypłynął z portu. Stojący przy burcie Nowicki jeszcze nie ochłonął ze wzruszenia, gdy poczuł, że ktoś natarczywie mu się przygląda. Odwrócił się i napotkał ironiczny wzrok “mężczyzny z korbaczem”, jak go nazywał. Odpowiedział takim samym spojrzeniem. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Tamten zrezygnował pierwszy, ale na jego ustach pojawił się kpiący uśmiech. Wkrótce zniknął wewnątrz swojej kabiny.
Tymczasem statek sunął wolno wzdłuż przedmieść Kairu: domów, meczetów, pałaców. Minął wyspę Roda i stare miasto. Spotykali dziesiątki barek i feluk załadowanych bawełną, trzciną cukrową, egzotycznymi owocami… Przepływali obok łodzi o wysokim dziobie, załadowanej glinianymi garnkami. Wokół zieleniły się brzegi Nilu. W dali strzelały w niebo piramidy w Gizie.
Zanim nadeszła noc, pasażerowie rozlokowali się, jak mogli, w kabinach. Sally z Patrykiem w jednej, Tomek z Nowickim w drugiej. Trzecią wcześniej odstąpili przygodnym towarzyszom podróży, ale trudno by to uznać za wielką stratę, zważywszy że w żadnej nie było nic prócz łóżka, stolika i stołka, z dodatkiem moskitów, pcheł, karaluchów i pluskiew, czyli owadów wszelkiej maści. Po zmierzchu niepokoiły bzykaniem i cięły niemiłosiernie. Na Tomku i Nowickim, którzy niejedno widzieli, nie robiło to większego wrażenia, ale jakoś nikomu nie było spieszno udać się na spoczynek.
[86] Dżinn – według staroarabskich wierzeń, przejętych przez islam, nieuchwytna istota przybierająca różne postacie, życzliwa lub wroga człowiekowi, obdarzona niezwykłą mocą. Często występuje w baśniach.
[87] Korbacz – bicz z krótkim trzonkiem i długim, plecionym rzemieniem.
[88] Tak czyniło wielu Polaków wędrujących po obcych krajach, np. Władysław Wężyk (1816-1848), gdy był w Egipcie. Czytelnicy pamiętają zapewne, że Staś Tarkowski, bohater powieści Henryka Sienkiewicza