— Miał do tego prawo — spokojnie wyjaśnił Smuga. — W każdym razie dał dowód, że potrafi logicznie myśleć.
— Nie rozumiem...
— Przygotować karabiny! — zakomenderował kapitan.
Trzech ochotników płynących w łodzi już nie usłyszało tego rozkazu. W milczeniu zbliżali się ku świecącemu pustką statkowi. Wiosłowali coraz szybciej. Mrok gęstniał z każdą chwilą, w dusznej atmosferze wyczuwało się ciszę przed nadciągającą nawałnicą. Wilmowski zapalił ślepą latarkę, gdy przybili do lewej burty statku. Ażurowa balustrada znajdowała się około trzech metrów nad powierzchnią wody. Wilmowski rzucił w górę hak z przymocowaną do niego liną. Za drugim rzutem hak zaczepił o burtę. Przy pomocy towarzyszy wspiął się po linie na pokład. W ślad za nim znaleźli się tam Bentley i Balmore. Umocowali łódź do relingu i podążyli za Wilmowskim, który już rozglądał się po pokładzie.
Naraz Wilmowski przystanął nad obszernym, wystającym ponad pokładem włazem, zamkniętym drewnianą pokrywą. Zdawało mu się, że słyszy stłumione głosy płynące z głębi statku.
— Unieście klapę, ja poświecę — szepnął do towarzyszy.
Z wysiłkiem dźwignęli jeden jej kraniec. Wilmowski wsunął w otwór rękę z latarką. W mdłym świetle zarysowały się ciemne sylwetki ludzi siedzących na podłodze. Nogi ich były zakute w grube i długie drewniane belki. Okropny zaduch powiał z mrocznej czeluści.
— Statek handlarzy niewolników! — cicho krzyknął Wilmowski, oszołomiony niespodziewanym odkryciem.
Cofnął się o krok, usiłując wydobyć rewolwer. Jego towarzysze nie mniej zaskoczeni wypuścili z dłoni klapę. Opadła z głuchym łoskotem. Nagle drzwi nadbudówki na dziobie statku gwałtownie się otwarły. Ujrzeli uzbrojonych mężczyzn.
— Ręce do góry, jeśli wam życie mile! — groźnie krzyknął po angielsku barczysty olbrzym, mierząc do nich z rewolweru.
Bentley i Balmore odruchowo zastosowali się do rozkazu, natomiast Wilmowski odważnie postąpił kilka kroków do przodu i odparł wzburzonym głosem:
— Jestem oficerem statku płynącego pod angielską banderą. Jeśli choć włos spadnie nam z głowy, wszyscy zawiśniecie na rejach! Nie wypłyniecie stąd, nasza załoga jest doskonale uzbrojona!
Olbrzym w czapce kapitana wolno zbliżał się do Wilmowskiego, mierząc rewolwerem prosto w jego pierś. Za nim kroczyło gromadką kilkunastu uzbrojonych drabów. Szli w milczeniu, przyczajeni do skoku. Wilmowski nie cofnął się przed nimi. Stal lekko pochylony do przodu. Nieznacznie zerknął ku „Sicie”. Na topie masztu płonęła latarnia. Nagłym ruchem wyszarpnął z kieszeni kurtki rewolwer i wypalił w górę. W tej samej chwili opadła go czereda wrogów.
— Piraci! — krzyknął Balmore tak przeraźliwie, że głos jego rozniósł się po całej lagunie.
Z „Sity” gruchnęła salwa karabinowa. Kule złowrogo świsnęły ponad pokładem pirackiego statku. Napastnicy powalili prawie nie stawiającego oporu Wilmowskiego. Teraz, kryjąc się za burtą, biegli do Balmore’a i Bentleya.
Przerażony Balmore przekonany był, iż wszyscy trzej zginą za chwilę. Wilmowski leżał pokonany, ku niemu wyciągały się zbrojne łapska piratów. W jakimś odruchu desperacji Balmore grzmotnął pięścią w twarz najbliższego napastnika, po czym błyskawicznie dobiegł do burty i jelenim skokiem zniknął za nią. Był doskonałym pływakiem, toteż wynurzył się na powierzchnię dopiero o kilkanaście metrów od statku handlarzy niewolników.
Kapitan Nowicki atakuje
Skupiona na pokładzie załoga „Sity” usłyszała umówiony strzał ostrzegawczy Wilmowskiego i okrzyk Balmore’a. Na rozkaz Nowickiego gruchnęła salwa karabinowa w kierunku pirackiego statku. Oczywiście mierzono tak, aby kule przeleciały ponad pokładem. Kapitan Nowicki przez cały czas nie odejmował lunety od oka. Widoczność w półmroku nie była najlepsza, lecz mimo to ujrzał klęskę przyjaciół i desperacki skok Balmore’a do wody. Natychmiast polecił opuścić łódź.
Tomek, Smuga oraz dwóch marynarzy zasiedli do wioseł. Nowicki ujął ster, nie wypuszczając z ręki karabinu. Szybko zbliżyli się do uciekiniera. Kapitan pomógł mu wejść do łodzi, po czym bez przeszkód powrócili na jacht. W tej właśnie chwili spadły pierwsze krople deszczu. Porywisty dotąd wiatr nabrał huraganowej siły. Deszcz przemienił się w ulewę. Strumienie wody spływały na rozkołysany pokład. Na szczęście pod osłoną atolu statkowi zakotwiczonemu w lagunie nie groziło zbyt wielkie niebezpieczeństwo. Nawałnica szalejąca w ciemności udaremniała również jakikolwiek atak ze strony piratów. Toteż kapitan Nowicki pozostawił na straży na pokładzie jedynie indyjskich marynarzy, sam zaś z resztą załogi udał się do mesy na naradę. Przede wszystkim Balmore dokładnie opowiedział przebieg wydarzeń. Wysłuchano go w skupieniu; gdy skończył, Nowicki rzekł:
— Ha, to już po raz drugi podczas naszych wypraw natknęliśmy się na handlarzy niewolników. Najpierw było to w Afryce. Pamiętasz, Tomku, tego zuchwalca Castanedo?
— Oczywiście, pamiętam! Stoczył pan z nim straszliwą walkę!
— Ho, ho, silne to było drabisko! Zapłacił głową za uprawianie niecnego procederu! Teraz nasza sytuacja jest gorsza. Oprócz nieszczęsnych niewolników piraci mają w swoim ręku dwóch naszych.
— Przecież przewidywałeś, że tam może czyhać jakieś niebezpieczeństwo! — zauważył Smuga.
— Ano, co tu wiele gadać! Ten niby opuszczony przez załogę statek od razu wydał mi się podejrzany — przyznał Nowicki.
— Wobec tego postąpił pan bardzo lekkomyślnie wysyłając mego ojca, który nie uznaje rozpraw z bronią w ręku nawet z przestępcami — wybuchnął Tomek. — W dodatku przydzielił mu pan Bentleya i Jamesa Balmore’a!
— Nie oskarżaj kapitana o lekkomyślność — zaoponował Smuga. — Moim zdaniem postąpił roztropnie. Nie był pewny, co się kryje na statku, który sprawiał wrażenie opuszczonego, toteż wysłał ludzi rozważnych, unikających stosowania siły. Wprawdzie popadli w opresję, ale teraz my właśnie mamy możność przyjść im z pomocą.
— Jak amen w pacierzu, tak myślałem! — potwierdził Nowicki.
— Jeśli coś złego stanie się komuś z mojej załogi, piraci zapłacą swoim gardłem!
— Zastanów się, Tomku — ciągnął Smuga. — Oni mogli od razu zabić jeńców, wszakże nie uczynili tego. Nie strzelali nawet do uciekającego Balmore’a.
Tomek opuścił głowę i rzekł:
— Bardzo przepraszam... ale bardzo się niepokoję o ojca i pana Bentleya. Co teraz poczniemy?
— Nie będziemy czekali z założonymi rękoma — pocieszył go Nowicki.
— Kto pierwszy atakuje, ten już w połowie wygrywa!
— Masz jakiś plan? — zapytał Smuga.
— Kiepskim byłbym kapitanem, gdybym go nie miał! — odparł Nowicki. — Mówiono mi w Rabaulu, że okręty brytyjskie często patrolują Cieśninę Torresa. Ci handlarze zapewne nie skryli się tutaj przed cyklonem! Prawdopodobnie ktoś deptał im po piętach.
— Może masz rację, słyszałem, że Anglicy ostro zabrali się do blackbirdingu. Zbrodnicza działalność blackbirderów przyczyniła się do wyludnienia wybrzeży zatoki Papua oraz samotnych wysepek archipelagu — powiedział Smuga.
— Co to znaczy blackbirding? — zapytała Natasza.
— Blackbirding, czyli polowanie na czarnego kosa, to po prostu łowy na krajowców nowogwinejskich. Przedsięwzięcie bardzo popłatne. Australijscy plantatorzy w Queensland obecnie płacą wysokie ceny za niewolników — wyjaśnił Smuga.
— Swego czasu głośno się o tym u nas mówiło — przyznał Stanford, preparator zabrany na wyprawę przez Bentleya. — Blackbirderzy, zwani również Sępami Oceanu Spokojnego, nieraz dorabiali się znacznego majątku na handlu niewolnikami. Teraz złote czasy skończyły się dla nich! Przychwycenie na gorącym uczynku grozi szubienicą! [54]