— Skończcie z tymi śmiesznymi pomysłami — rzekł Tomek, wzruszając ramionami. — Kogo by mogły zaciekawić moje listy pisane do ciebie?!
— Tak uważasz?! — oburzyła się Sally. — A więc dobrze, jeśli się na mnie nie pogniewasz, to mogę ci coś powiedzieć!
— Nie pogniewam się! — zapewnił Tomek.
— Dajesz słowo?
— Oczywiście!
— Było to jeszcze w szkolnym pensjonacie w Australii. Właśnie otrzymałam od ciebie list z Afryki, pisany w pociągu, w drodze z Nairobi nad Jezioro Wiktorii. Ze względu na późną porę, wieczorem mogłam przeczytać go tylko jeden raz. Opisy kraju były tak bardzo interesujące, że rano następnego dnia, na pierwszej lekcji, zaczęłam ukradkiem ponownie czytać list. Zajęta pasjonującą lekturą zapomniałam o rzeczywistości. Nagle ktoś wyciągnął mi list spod ławki. Oniemiałam ujrzawszy panią Carlton, nauczycielkę geografii, stojącą obok mnie z twoim listem w ręku. Z niemym wyrzutem w surowym wzroku nauczycielka powróciła do swego stolika i zaraz zaczęła czytać po cichu. Myślałam, że oberwę burę. Przez kwadrans trwała cisza. Potem nauczycielka zawołała mnie na środek klasy i zapytała, kim jest ów młody podróżnik. Odpowiedziałam...
Rezolutna Sally zarumieniła się i umilkła zmieszana, lecz po chwili znów mówiła dalej:
— No, mniejsza z tym. co odpowiedziałam, W każdym razie pani Carlton życzyła mi wszystkiego najlepszego i poprosiła, abym tak interesujących opisów różnych krajów nie zachowywała dla samej siebie. Odtąd wszystkie twoje listy odczytywałam na głos na lekcji geografii jako lekturę uzupełniającą. Pani Carlton zawsze twierdziła, że powinny być wydrukowane.
— A co, nie mówiłem? — triumfował kapitan Nowicki. — Brachu, jak amen w pacierzu masz pewny fach w ręku na stare lata!
Tomek mruknął coś pod nosem. Spod oka bacznie obserwował młodą przyjaciółkę, a tymczasem James Balmore odezwał się karcącym tonem:
— Mimo wszystko uczennice nie powinny się zajmować listami od chłopców na lekcjach.
— Zaraz widać, że dotąd nie otrzymywałeś miłych liścików — wtrąciła Natasza.
— To nie ma nic do rzeczy, podczas lekcji należy zajmować się nauką — upierał się James.
— Nie bądź pan taki skrupulatny, bo zapewne nie tylko o te lekcje panu chodzi... — wtrącił rozweselony Nowicki.
— Nie wszyscy mogą być idealnymi uczniami, panie Balmore — zauważył Bentley. — Zapewne każdy z nas czasem coś przeskrobał w szkole.
— Święta racja, ja na przykład lubiłem prztykać w ucho koleżków siedzących przede mną — przyznał się kapitan Nowicki. — Często też za to obrywałem od belfra po łapie linijką, bo kumple nie mieli odwagi odpłacić mi tym samym!
— Tak, tak, kapitan był niezłym ziółkiem — rzeki Wilmowski, który niegdyś razem z Nowickim uczęszczał do tej samej szkoły. Trzeba jednak przyznać, że zawsze stawał w obronie słabszych kolegów.
— Mama mówiła, że Tomek miał w szkole u nauczycieli opinię niespokojnego ducha — odezwał się Zbyszek Karski. — Nienawidził rusofilów i zawsze płatał im jakieś kawały. Ale uczył się doskonale!
— Gdybym była chłopcem, chciałabym być tylko taka jak on! — porywczo powiedziała Sally.
— I ja także! — dodała Natasza.
— Czas zająć się pracami obozowymi — przerwał pogawędkę Smuga.
— Potem wszyscy kładą się spać, skoro świt ruszamy w drogę. Jutrzejszy odcinek marszu będzie bardziej męczący.
— A jakże, górzyska już wyrastają przed nami — westchnął kapitan Nowicki.
— Tomku, wieczorem straż należy do ciebie — polecił Smuga. — Od dwunastej moja kolej, o drugiej zastąpi mnie kapitan, który zrobi pobudkę o wschodzie słońca.
— Czy nie uważasz pan, że powinno się zaprawiać młodzież do służby obozowej? — zapytał Nowicki. — Wszyscy muszą nauczyć się pełnienia wachty. Może by tak, na przykład, Sally trochę poćwiczyła z Tomkiem?
Smuga zdziwiony spojrzał na marynarza, który porozumiewawczo mrugnął do niego. Poweselał, domyśliwszy się intencji przyjaciela, i odparł:
— Słuszna uwaga, kapitanie, o ile oczywiście Sally ma na to ochotę i nie jest zbyt zmęczona!
— Mogłabym nawet zaraz wyruszyć w dalszą drogę — zawołała uradowana panienka. — Chętnie będę czuwać z Tommym!
— Dobrze, ale najpóźniej za dwie godziny masz pomaszerować do łóżka — dodał Smuga.
Według zapewnień Bentleya, potwierdzonych przez Ain’u’Ku, w Nowej Gwinei po zapadnięciu ciemności białym podróżnikom nie zagrażało niebezpieczeństwo napadu ze strony wojowniczych krajowców. Nadzwyczaj przesądni Papuasi wystrzegali się opuszczania swych chat w nocy; wierzyli, że dżungla staje się wówczas siedliskiem różnych duchów. Tych zaś obawiali się nade wszystko. Dzięki temu zabobonowi wieczorna służba wartownicza polegała tutaj głównie na nadzorowaniu prac obozowych. Sumienny w wykonywaniu swych obowiązków Tomek nie mógł nic zarzucić Zbyszkowi, który po trzech dniach marszu, oprócz zajęć intendenta, objął również funkcję oboźnego. Wieczorne porcje żywności zostały już wszystkim wydzielone, a skrzynie z prowiantem i inne bagaże, odpowiednio posegregowane, ułożone były w jednym miejscu w należytym porządku.
Tomek i Sally zajrzeli z kolei do namiotów. Każdy biały uczestnik wyprawy miał w nich przydzielone miejsce do spania. Tomek stwierdził z zadowoleniem, że nie zaniedbano wstawienia nóg polowych łóżek do blaszanych puszek po konserwach napełnionych wodą, co dość skutecznie zapobiegało włażeniu robactwa do pościeli. Moskitiery nad łóżkami również były szczelnie dopięte. Ze względu na to, że w górzystych okolicach Nowej Gwinei noce bywały chłodne, w różnych punktach obozu zgromadzono zapasy chrustu, by można było podsycać nim ogniska aż do świtu.
— Będzie ze Zbyszka pociecha! — pochwalił Tomek, ukończywszy przegląd.
— On jest bardzo ambitny! Wzorowo wykonuje swoją pracę — powiedziała Sally. — Powinieneś zwracać uwagę, aby się zbytnio nie przemęczał. Nie odzyskał jeszcze pełni sił po ciężkich przeżyciach na Syberii.
— Pamiętam o tym, Sally, pamiętam — rzekł Tomek. — Rozmawialiśmy na ten temat z ojcem. On jest zdania, że trudy wyprawy zahartują Zbyszka.
— Twój kochany tatuś zawsze myśli o wszystkich — powiedziała Sally.
Tak gawędząc przystanęli przed kręgiem rozżarzonych ognisk, przy których papuascy tragarze mieli spędzić noc pod gołym niebem. Krajowcy właśnie kończyli wieczorny posiłek. Byli w dobrym nastroju, jak zwykle po sutym jedzeniu. Cała świnia, podarowana im przez Smugę, została po upieczeniu sprawiedliwie podzielona na równe porcje. Niektórzy jeszcze wygrzebywali z popiołu zaimprowizowanego na poczekaniu „pieca” słodkie kartofle i jedli je, popijając wodą z liści zwiniętych w rożki. Inni żuli betel[69], zbiorowo palili fajki bądź też leżąc wkoło ognisk drapali się po głowie bambusowymi grzebykami, podobnymi do zakrzywionych widełek. W gronie Papuasów rej wodził młody boss-boy, Ain’u’Ku. Obecnie, ubrany w przydługą dla niego koszulę Tomka opuszczoną aż za kolana, gardłowym głosem głośno coś opowiadał. Spora grupka Papuasów słuchała go w skupieniu, gdyż w kraju, gdzie wszyscy chodzą nago, ubiór dodaje człowiekowi godności. Toteż dumny Ain’u’Ku co chwila zerkał na rozpiętą na piersiach koszulę i nie wypuszczał z dłoni swego nie nabitego karabinu. Naraz któryś z krajowców zanucił melancholijną pieśń. Kilkanaście innych głosów zaraz podchwyciło melodię. Papuasi powstali z ziemi i rozpoczęli tańce wokół ognisk. Wśród leniwie unoszących się niebieskawych dymów ciemnobrązowe, nagie postacie krajowców sprawiały wrażenie rozkołysanych fantastycznych cieni.
Sally, zaniepokojona, przyglądała się widowisku. Od chwili wyruszenia z Port Moresby wieczorne posiłki krajowców kończyły się tańcami, które trwały aż do późnej nocy. Po chwili zagadnęła swego towarzysza:
69
Betel — rodzaj używki sporządzanej z owoców palmy betelowej, z liści pieprzu betetelowego i odrobiny wapnia.