— Tommy, obawiam się, że nasi tragarze wkrótce zupełnie opadną z sił. Przecież oni prawie wcale nie wypoczywają po forsownych marszach.
— Czy martwią cię ich tańce? — zapytał Tomek.
— O nie właśnie mi chodzi...
Tomek uśmiechnął się i odparł:
— Nie kłopocz się tym! Gdy krajowcy mają ochotę na tańce, jest to najlepszym dowodem, że są najedzeni i weseli. Dobry to znak dla nas. Przecież obawialiśmy się, że jutro odmówią wyruszenia w dalszą drogę. Wkraczamy już na tereny nie kontrolowane dotąd przez rządowych oficerów patrolowych.
— To zapewne, dlatego pan Smuga polecił dać im całą świnię na kolację? — domyśliła się Sally.
— Tak, moja droga! Mięso jest dla nich prawdziwym przysmakiem. W Nowej Gwinei prawie wcale nie ma większej zwierzyny. Dlatego też Papuasi, jako wegetarianie z konieczności, nie odznaczają się okazałą budową fizyczną. Ich codzienny pokarm stanowią słodkie kartofle, taro, dzika fasola, kukurydza i ogórki, korzenie krzewów, trzcina cukrowa, banany, migdały pandami[70], a czasem w dni świąteczne jamsy. Wioskowe świnie zabijają jedynie na niezwykłe uroczystości. Niekiedy poszczęści się jakiemuś myśliwemu — ustrzeli papugę, dzikiego gołębia lub rajskiego ptaka. Czasem upoluje małego niedźwiedzia z odmiany oposów, kazuara lub dzikiego odyńca, ale na tym koniec.
— Któż to udzielił ci tak wyczerpujących informacji? — zdumiała się Sally.
— Wczoraj wieczorem w namiocie przysłuchiwałem się długiej dyskusji ojca z panem Bentleyem. Wiesz, że ojciec zbiera materiały naukowe.
— Oczywiście, pamiętam o tym! Gdy opowiada o różnych krajach, mogłabym przez całą noc nawet nie zmrużyć oka.
— Ja również, ale teraz przypomnij sobie polecenie pana Smugi. Czas iść do łóżka. Jutro czeka nas uciążliwy marsz.
— Tommy, pozwól mi zostać jeszcze troszeczkę, dobrze?
— Ale tylko krótką chwilę. Spójrz, księżyc już wschodzi!
Zza krawędzi górskiego łańcucha właśnie wychylił się rąbek tarczy księżyca w pełni. Jak olbrzymia, czerwonawo połyskująca kula wolno wypływał na mlecznoszare niebo. Gdzieś w dolinie, wśród pagórków porosłych dżunglą, rozlegało się przeciągłe wycie. Echo niosło je od zbocza do zbocza, aż nowe coraz to bardziej oddalone skowyty przyłączyły się do niego. Sally, trochę zalękniona, mimo woli przysunęła się bliżej do Tomka. Opiekuńczo otoczył ją ramieniem i rzeki:
— Nie bój się, to psy nowogwinejskie wyją do księżyca...
— Psy...? Dzikie psy...? — niedowierzająco szepnęła Sally. — Tommy, a może to naprawdę jakieś nieznane stwory nawołują się nocą w pobliskiej dżungli?
Tomek cicho się roześmiał.
— Zapomnij o naiwnych opowieściach zabobonnych krajowców! — odparł. — Być może dżungle nowogwinejskie kryją niejedną tajemnicę, lecz z całą pewnością nie spotkamy w nich potworów czy duchów. Te ponurawe głosy w dali są jedynie wyciem psów hodowanych przez krajowców.
— Naprawdę...?
— Możesz mi wierzyć — zapewnił Tomek. Pewien podróżnik opowiadał panu Bentleyowi, że w okolicach Merauke[71] słyszał w księżycowe noce wycie domowych psów, które przez cały czas towarzyszyło księżycowi w jego wędrówce ze wschodu na zachód. Nowogwinejskie psy wyróżniają się właśnie tym, że nie potrafią szczekać i wyją tylko przy wschodzie księżyca.
— Tommy, szczekanie australijskich dingo również przechodzi w jakiś nieprzyjemny skowyt — zauważyła Sally już całkowicie uspokojona.
— Nie zostało dotąd stwierdzone, czy tutejsze psy są spokrewnione z australijskimi dingo. W każdym bądź razie przybyły na Nową Gwineę razem z ludźmi i nie zerwały więzi z człowiekiem, zaś australijski dingo żyje obecnie w stanie dzikim. W tej chwili ciche skomlenie rozległo się u ich stóp. Sally zaraz pochyliła się, by pogłaskać swego ulubieńca, i powiedziała:
— Kochane psisko myślało, że o nim rozmawiamy. Dingo w odpowiedzi otarł się łbem o jej nogi i szczeknął, spoglądając na Tomka.
— Dobre psisko przypomina, że jego pani powinna już od dawna być w łóżku — rzekł Tomek. — Dobranoc, Sally!
— Dobranoc, Tommy! Dingo, odprowadź mnie do „domu”!
— Dingo, pilnuj pani, żeby nie przyśniły się jej jakieś złe duchy dżungli — zażartował Tomek, głaszcząc psa po głowie.
Sally i Dingo zniknęli w namiocie. Tomek przysiadł na głazie; powiódł wzrokiem po obozowisku. W namiotach pogasły światła. Jego towarzysze już spali. Krajowcy także z wolna się uciszali. Kończyli śpiewy i tańce. Jeden po drugim kładli się wokół ognisk i zasypiali. Nie był to jednak sen zbyt długi ani głęboki. Co pewien czas któryś z nich podnosił się, dorzucał parę gałęzi do ogniska, gdyż noce na tych wysokościach były dość chłodne. Tomek spoglądał w ciemną dal. Na jaśniejszym tle nieba wyraźnie rysowały się grzbiety górskich pasm. Na dolinę leżącą u ich stóp opadała szara mgła. Już nikt nie śpiewał w obozie. Wokół rozbrzmiewała przenikliwa, monotonna pieśń nocnych świerszczy.
Tchnienie dżungli
Zaledwie noc poszarzała, kapitan Nowicki urządził pobudkę. Ranek był mglisty i chłodny. Cała dolina zasnuta mgłą sprawiała wrażenie równiny pokrytej śniegiem. Po niebie przepływały niskie, kłębiaste chmury. Podróżnicy z zapałem przystąpili do zwijania obozu, ponieważ chłód i wilgoć wszystkim dawały się we znaki. Krajowcy zziębnięci skupiali się przy ogniskach i osuszali swe nagie ciała z nocnej rosy. Jednocześnie piekli w popiele słodkie kartofle, które wraz z surową wodą, pitą z liści zwiniętych w rożki, stanowiły ich śniadanie. Po skromnym posiłku zakurzyli oryginalne fajki i po pociągnięciu z nich kilka razy dymu gotowi byli do drogi.
Wkrótce chmury rozpierzchły się, powoli niknęły w dali. Słońce nabierało mocy, rozpraszało mgłę. W obozie powstało trochę zamieszania, jak zwykle przy rozdziale pakunków. Każdy z tragarzy chciał nieść najlżejszy i najwygodniejszy dla siebie bagaż, ale energiczny Smuga oraz gorliwy w pełnieniu obowiązków Ain’u’Ku szybko zażegnali wszystkie spory. Karawana rozpoczęła marsz.
Dziki trakt początkowo wiódł wyżynną równiną, porośniętą grubą, wysoką, ostrolistną trawą kunai, sięgającą pieszemu, wysokiemu człowiekowi aż do szyi. Wielka trawiasta równina przypominała żółtozielone morze o nieruchomej w bezwietrzną pogodę toni, ponad którą wystrzelały gdzieniegdzie kępy smukłych drzew eukaliptusowych, niczym na australijskich stepach. Wędrówka przez sawannę, porosłą tak wysoką trawą, że na ogól niscy krajowcy wcale nie byli w niej widoczni, zmusiła Smugę do zachowania szczególnych środków ostrożności. Wchodzili w kraj nie kontrolowany przez patrole, a trawa kunai stwarzała warunki sprzyjające urządzaniu zasadzek. Wszak gubernator w Port Moresby mówił, że grad dzid i pierzastych zatrutych strzał z łuków padał nieraz na podróżników z na pozór bezludnej sawanny. Toteż Smuga prowadził karawanę ubezpieczonym szykiem. Razem z Tomkiem i Dingiem wysunął się o kilkadziesiąt metrów przed maszerującą kolumnę. Obydwaj zwiadowcy bacznie obserwowali zachowanie psa, który podczas poprzednich wypraw niejednokrotnie ostrzega! ich przed niebezpieczeństwem. Sami również rozglądali się na wszystkie strony; co pewien czas jeden z nich wspinał się na barki drugiego i przez lunetę lustrował okolicę. Właściwe czoło karawany stanowił Wilmowski z Bentleyem; za nimi w niewielkiej odległości szły dziewczęta ze Zbyszkiem Karskim i Jamesem Balmore’em; następnie gęsiego kroczył długi wąż tragarzy, na samym zaś końcu kapitan Nowicki oraz dwaj preparatorzy — Stanford i Wallace. W tym szyku karawana wędrowała kilka godzin.
70
Pandan
71
Merauke — port morski i główne miasto na południowym wybrzeżu Irianu Zachodniego, leżące u ujścia rzeki o tej samej nazwie.