Выбрать главу

— Tomku, czy on naprawdę zamierza zjeść to paskudztwo?! — niedowierzająco zapytał Zbyszek.

Zanim Tomek zdążył odpowiedzieć, rozbrzmiał tubalny głos kapitana Nowickiego, który właśnie nadszedł z tylną strażą:

— A cóż w tym takiego dziwnego? Murzyni w Afryce również wcinają węże. To dla nich wielki rarytas! Swego czasu nawet sam skosztowałem jedno dzwonko. Mięso było białe i smakowało jak węgorz.

— Chyba pan żartuje?! — oburzył się James Balmore. — Cywilizowany człowiek nie jadłby czegoś podobnego!

— Widocznie nasz kapitan jest dzikusem — z humorem odparował Tomek. — Podczas wypraw nabrał osobliwych upodobań do wyszukanych potraw. Na przykład w Chotanie, w Turkiestanie Chińskim, nawet delektował się cukrzonymi pijawkami, które podrzucałem mu na talerz jako zakąskę.

— Dobry miałeś wtedy pomysł, brachu — przyznał kapitan. — Dzięki temu wygrałem na uczcie pojedynek na kieliszki ze znajomkiem Pandita Davasarmana, bo pijawki, jako wodne stworzenia, wciąż pobudzały moje pragnienie.

— Ha, przy tak niewybrednym smaku można nie zaznać głodu nawet w dżungli, która zazwyczaj nie obfituje w jadalną zwierzynę. Natomiast pełno tu rozmaitych owadów, pająków, krocionogów, ogromnych dżdżownic, węży i jaszczurek — z udaną powagą wtrącił Bentley.

— Jeszcze nie próbowałem tych smakołyków, ale kto wie, co uczynię, gdy głód mnie przyciśnie — odpowiedział Nowicki.

— W drogę, panowie, w drogę! — ponaglił Smuga. — Niedługo wieczór, musimy znaleźć odpowiednie miejsce na rozłożenie obozu.

Obfite, gęste i wysokie runo utrudniało wędrówkę przez dżunglę. Jak zwykle w widniejszych lasach, przeważały paprocie o pionowo ułożonych pióropuszach liści oraz często kilkumetrowej wysokości paprocie drzewiaste z wielkimi koronami, wsparte na korzeniach przybyszowych. Rosły tam również bambusy, różne gatunki ukośnie o jaskrawych, dziwacznych liściach i inne nie znane naszym podróżnikom rośliny o pstrych ogonkach liściowych, obsypane kwieciem lub barwnymi owocami.

Teraz na przedzie karawany kroczyło dwóch krajowców z długimi, ciężkimi nożami. Gdy zachodziła potrzeba, torowali nimi drogę wśród ciernistych drzew z rodziny pandanowatych, których pnie jeżyły się ostrymi kolcami. Szczególnie boleśnie zetknięcie z nimi odczuwali nadzy krajowcy. Ponadto ich bose stopy ustawicznie były narażone na ataki różnego rodzaju robactwa, wżerającego się w skórę pomiędzy palcami nóg.

Kilkugodzinne przedzieranie się przez tropikalny las wyczerpywało siły podróżników. Toteż coraz częściej potykali się o porosłe mchem korzenie drzew i kamienie, z trudem omijali zwalone przez czas lub burze pnie drzew, które pod dotknięciem stopy rozsypywały się w pył dzięki niszczycielskiej działalności różnych grzybów i owadów. Już nie cieszył ich widok różaneczników o śnieżnobiałych kielichach i krwistoczerwonych kwiatach. Głośne wrzaski papug wydawały im się szyderczym śmiechem z bezradności człowieka wobec groźnej potęgi bezmiernej puszczy tropikalnej.

Smuga nie zważał nawet na wyczerpanie dziewcząt i stale przynaglał do szybszego marszu. W tych szerokościach geograficznych, po za zwyczaj słonecznym ranku, około południa następowało pogorszenie pogody. Popołudniowe deszcze padały tu przez cały rok nadzwyczaj regularnie, z tą jedynie różnicą, że w porze deszczowej trwały dłużej, w suchej krócej. Poprzez korony leśnych olbrzymów widać już było na niebie kłębiaste, ciemne chmury. Smuga chciał rozłożyć obóz jeszcze przed deszczem; dla wszystkich konieczny był dłuższy wypoczynek. Toteż gdy natrafili na pagórek, na którym rosło tylko jedno potężne drzewo o nisko rozgałęzionych konarach i rozłożystej koronie, dał hasło do zatrzymania się na noc.

Biali podróżnicy natychmiast przystąpili do rozbijania namiotów w pobliżu drzewa, podczas gdy krajowcy wycinali krzewy i w przewidywaniu burzy budowali dla siebie prowizoryczne szałasy z gałęzi. Rozpalono ogień. Zanim dziewczęta pobrały prowiant na wieczerzę, pierwsze krople deszczu zaszumiały na twardych liściach olbrzyma. Błyskawica rozdarła czarne chmury, daleki grzmot przetoczył się po okolicznych górach. Na ziemię spadły całe potoki deszczu. Ognisko zgasło. Mężczyźni umacniali linki namiotów, zabezpieczali ładunek wyprawy. Ostre słowa komend Smugi z trudem utrzymywały, jaki taki ład, ale porywisty wiatr wciąż wyrządzał nowe szkody. Niebawem wszyscy do nitki przemokli. Strumienie wody szumiały u stóp pagórka. Drzewa w dżungli pochylały się pod uderzeniami wichury, trzeszczały złowieszczo. Wiatr wył w lesie i napełniał go tajemniczymi odgłosami.

— Wszyscy do namiotów — krzyknął Smuga widząc, że i tak nie zdołają zapobiec pewnym szkodom, gdyż tropikalna burza stawała się coraz gwałtowniejsza.

Wtem oślepiająca błyskawica rozpłomieniła niebo tuż nad wzgórzem. Rozległ się ogłuszający huk. Ognista kula uderzyła w samotne, olbrzymie drzewo. Stuletni olbrzym w jednej chwili rozbłysnął płomieniami jak fajerwerk. Okrzyki trwogi rozbrzmiały w całym obozowisku; z rozszczepionego przez uderzenie piorunu starego pnia drzewa posypały się wokół na pagórek płonące jak żagwie odłamki gałęzi oraz ludzkie czaszki i kości. Niesamowite wydarzenie podczas gwałtownej burzy wywarło na wszystkich wstrząsające wrażenie. W świetle błyskawic obóz sprawiał wrażenie rozgrzebanego cmentarzyska. Wystraszone dziewczęta ukryły twarze na piersi Wilmowskiego, który akurat znajdował się obok nich; James Balmore pobladł, jakby miał zemdleć, a Zbyszek Karski i inni byli nie mniej oszołomieni bliskością uderzenia piorunu oraz padającymi na nich szczątkami ludzkimi. Smuga nie stracił przytomności umysłu. Natychmiast zdał sobie sprawę, że niezwykły wypadek szczególnie przerazi zabobonnych krajowców. Toteż zaledwie zorientował się, że jego towarzyszom nie przydarzyło się nic złego, zaraz zawołał donośnie, przekrzykując szum wichru i deszczu:

— Nowicki i Tomek do mnie, reszta do namiotów!

— Do stu zdechłych wielorybów! — klął Nowicki. — Cóż to za diabelski pomysł rzucać w człowieka łepetyną umarlaka jak piłką?!

— Przeraziłem się w pierwszej chwili — dodał Tomek, ciężko oddychając, wiatr bowiem zapierał dech w piersiach. — Cóż pan tak ściska pod pachą?!

Nowicki podsunął druhowi przed oczy ludzką czaszkę i wyjaśnił: — Uderzyło mnie to prosto w ramię!

— Makabryczny podarek... — mruknął Tomek, nieufnie zerkając na rozorany, dymiący pień drzewa.

— Musimy uspokoić krajowców — zawołał Smuga. — Zapewne się przestraszyli... Możemy mieć jutro kłopoty.

Minęło sporo czasu, zanim trójka przyjaciół znalazła się w namiocie, gdzie ich towarzysze przygotowywali wieczorny posiłek.

— Czy nasi tragarze są bardzo przerażeni? — zapytał wchodzących Wilmowski.

— A jakże, uderzenie piorunu akurat w to drzewo, na którym mieszkańcy tych stron składali zwłoki zmarłych, wzięli za ostrzeżenie dane im przez duchy przodków — odparł Smuga.

— Wszyscy przeraziliśmy się nie na żarty — zauważył Balmore.

— To był naprawdę okropny widok! — zawołała Natasza.

— Po raz pierwszy w życiu bałam się naprawdę — wyznała Sally.

— Będziemy musieli pełnić wartę przez całą noc — rzekł Bentley. — Znaleźlibyśmy się w trudnym położeniu, gdyby tragarze uciekli.

— Już raz nam się tak przydarzyło w Afryce — zauważył Tomek, zdejmując mokrą koszulę. — Na szczęście tutejsi krajowcy boją się w nocy wędrować przez dżunglę.

— Święta racja — powtórzył Nowicki. — Zaszyli się w szałasach jak susły w norach. W nocy nie zrobią nam psikusa.

— Jestem tego samego zdania, w nocy nie uciekną, a nad ranem musimy jakoś dodać im odwagi — powiedział Smuga, — Oni są bardzo zabobonni...