Выбрать главу

Tajemne „moce”

Burza ucichła wieczorem. Na bezchmurnym niebie zajaśniał księżyc. Świerszcze rozpoczęły swą monotonną pieśń. Podróżnicy przystąpili do porządkowania obozu. Najpierw zebrali strząśnięte z drzewa ludzkie kości i złożyli je w wykopanym dole. Następnie zabezpieczyli przed wilgocią bagaże, a w końcu rozwiesili na sznurach własne przemoknięte ubrania. Późną nocą wszyscy, z wyjątkiem straży, udali się na spoczynek.

Smuga obawiał się, że niefortunne uderzenie piorunu może przysporzyć im kłopotów z krajowcami. Toteż w towarzystwie Nowickiego i Tomka postanowił czuwać aż do świtu. Właśnie w tej chwili powrócił z Dingiem z obchodu. Przysiadł przy ognisku obok przyjaciół. Zamyślony, nabijał fajkę tytoniem.

— Wyniuchałeś pan coś nowego? — półszeptem zagadnął Nowicki.

— W każdym razie nic dobrego dla nas — odparł Smuga. — Od czasu do czasu tragarze po kilku skupiają się przy ogniskach, niby to dla pociągnięcia dymu z fajki, lecz gdy nie widzą nikogo z nas w pobliżu, naradzają się po cichu.

— Masz pan rację, po tej szeptaninie mogą się postawić okoniem. Niepotrzebnie rozbiliśmy obóz pod tym drzewem-grobowcem.

— Jak mogliśmy odgadnąć, że są na nim szczątki zamieszkałych niegdyś w tej okolicy ludzi? — odezwał się Tomek. — Nasi tragarze również o tym nie wiedzieli. Trudno przeglądać wszystkie drzewa w dżungli przed zatrzymaniem się na wypoczynek.

— Brachu, czy przypominasz sobie pogrzeb Czarnej Błyskawicy w Meksyku? Indiańcy również pochowali go na drzewie — rzekł Nowicki.

— Słuszna uwaga, kapitanie! Wśród pierwotnych ludów zwyczaj składania zwłok na drzewach był szeroko rozpowszechniony.

— Aż mnie licho bierze, gdy pomyślę, że przez wiele miesięcy leżały sobie te kości spokojnie na drzewie, a właśnie dzisiaj musiały zlecieć nam na łepetyny — zżymał się Nowicki. — Chyba jakiś czort nasłał tę burzę!

— Drogi kapitanie, tak samo właśnie rozumują nasi tragarze — powiedział Tomek i cicho roześmiał się rozweselony.

Smuga również się uśmiechnął, albowiem dobroduszny marynarz byt nieco przesądny. Wypuścił kłąb niebieskawego dymu z fajeczki i zapytał:

— Czas płynie, Tomku. Czy wymyśliłeś już jakieś „czary” dla naszych tragarzy?

— Mam pewien pomysł — odparł Tomek, uśmiechając się szelmowsko.

— Cóż to za sztuczka? — zaciekawił się marynarz.

— Wolnego, kapitanie, wolnego! — zaoponował Tomek. — Czarownicy nie zwykli zdradzać wszystkich swoich sekretów!

— Ręka mnie świerzbi na tego chłopaka — zniecierpliwił się Nowicki.

Smuga rozweselił się na dobre, gdyż doskonale znał słabostki Nowickiego. Tomek nieznacznie mrugnął do Smugi i wcale nie spieszył się z zaspokojeniem ciekawości marynarza.

— Gadaj, brachu, coś wymyślił!

Tomek ociągał się jeszcze chwilę, a potem rzekł:

— No, po starej znajomości powiem tylko, że zagrożę krajowcom spaleniem wody w rzekach.

— Ejże, brachu, nie kpij ze mnie! Wprawdzie wiem, że jesteś sprytny jak liszka, ale czy przypadkiem bliskie uderzenie piorunu nie pomieszało ci klepek w łepetynie?! Przecież będziesz musiał im udowodnić, że potrafisz palić wodę, a to bzdura!

— Zaraz widać, że w szkole niezbyt pilnie uczył się pan fizyki — odciął się Tomek. — Cała sztuczka jest niezwykle prosta, a nawet naiwna. Wystarczy wykorzystać różnicę ciężaru właściwego dwóch cieczy.

— Panie Smuga, co ten chłopak wygaduje? — zapytał zbity z tropu marynarz.

— Mówi wcale do rzeczy — odparł Smuga, który w lot odgadł zamiary Tomka. — Dobrze, zgadzam się, palenie wody powinno wywrzeć odpowiednie wrażenie.

— Słuchaj, brachu, weź mnie za pomocnika. Wiesz, że przepadam za takimi psikusami — poprosił Nowicki.

— Co pan o tym myśli? — zwrócił się Tomek do Smugi, udając powagę.

— Jeśli nie spełnisz prośby kapitana, gotów sam spłonąć z ciekawości — odpowiedział Smuga.

— Cóż, nie mogę narażać na szwank życia tak wybitnej osobistości. Dobrze, będzie mi pan pomagał.

Kapitan ucieszony klepnął Tomka w plecy, zaraz pochylił się ku niemu i zawołał:

— No, teraz gadaj!

Smuga ponownie nabił fajkę tytoniem. Z ukosa spojrzał na Dinga. Pies leżał przy ognisku. Tylko od czasu do czasu strzygi uszami i nasłuchiwał. Nowicki tymczasem cicho rozmawiał z Tomkiem. Z uznaniem poklepywał go po ramieniu i solennie obiecywał dokładnie odegrać swoją rolę.

Świt zastał podróżników przy śniadaniu. Wokół ognisk krajowców panowała niepokojąca cisza. Tego dnia jakoś nie kwapili się do posiłku. Długie, grube fajki wędrowały z rąk do rąk. Rozkazy Ain’u’Ku nie były wykonywane. W końcu jeden z tragarzy powstał, a za nim uczyniło to kilku innych. Przywołali Ain’u’Ku i coś długo mu tłumaczyli. Zafrasowany boy niepewnie spoglądał na białych podróżników; w końcu na czele gromady tragarzy zbliżył się ku nim.

— Master, oni nie iść dalej, all right! — oznajmił krótko. — Oni żądać zaplata teraz, all right.

— Umówili się, że dojdą z nami do Popole — rzekł Smuga. — Powiedz im, że tylko tam dostaną zapłatę.

Ain’u’Ku przetłumaczył delegacji słowa Smugi. Krajowcy długo się naradzali, po czym jeden z nich udzielił boyowi odpowiedzi.

— Więc co postanowili? — krótko zapytał Smuga.

— Oni nie iść dalej, oni wrócić bez zapłata, all right — odparł Ain’u’Ku.

— Dlaczego nie chcą dotrzymać umowy? — indagował Smuga.

— Duchy mówią: nie iść dalej. Iść dalej, kości twoje leżeć na ziemi. Duchy zesłać piorun i ostrzec, all right — wyjaśnił boy.

— Nie dopuścimy do tego, aby ktokolwiek zrobił im krzywdę! W Popole otrzymają zapłatę i wrócą do swoich wiosek, powtórz im to — polecił Smuga.

Dłuższe wywody boya, w których zapewne nie omieszkał użyć i własnych argumentów, spowodowały jedynie lakoniczną odpowiedź.

— Duchy mówić nie iść dalej. Kanak nie iść dalej — wyjaśnił Ain’u’Ku. — Złe duchy robić czary. Kanak zginąć! Dalej mnóstwo bardzo źli ludzie.

— Źli ludzie nie napadną na nas, bo my mamy karabiny, natomiast duchy uspokoimy naszymi czarami. Powiedz im, że mogą iść z nami bez jakiejkolwiek obawy — odrzekł Smuga.

Ain’u’Ku powtórzył krajowcom słowa Smugi. Znów naradzali się długo, powątpiewająco potrząsając głowami. W końcu Ain’u’Ku oznajmił ich decyzję:

— Oni mówić: master nie umie robić czary. Źli ludzie bać się tylko czary, all right!

— Jesteśmy silniejsi od złych ludzi i waszych duchów — ostro powiedział Smuga. — Jeśli tragarze nie pójdą z nami do Popole nie spalimy wód w rzekach. Wtedy na pewno wszyscy umrzecie z pragnienia.

Ain’u’Ku niepewnym głosem powtórzył jego słowa krajowcom. Tym razem wywołały one krótką dyskusję i śmiech. Boy, całkowicie zbity z tropu, odezwał się:

— Master nie móc spalić woda, woda gasić ogień, all right!

— Tak sądzicie? A więc dobrze, pokażemy wam, co potrafimy. Daj jednemu z nich wiadro i niech biegnie do strumienia po wodę!

Tym razem rozkaz został szybko wypełniony, kapitan Nowicki bowiem zaraz wręczył przygotowane wiaderko najstarszemu tragarzowi. Zanim ten ostatni zdążył powrócić, wieść o próbie czarów dotarła do wszystkich krajowców. Zaintrygowani, dużym półkolem obstąpili Smugę, który najobojętniej w świecie pykał fajeczkę.

Papuasi zazwyczaj nosili wodę w grubych bambusowych rurach, zagważdżanych na obydwóch końcach; toteż krajowiec nieprzywykły do noszenia wody w otwartym wiadrze rozlał jej trochę po drodze.