— Ain’u’Ku, powiedz im, żeby skosztowali, czy to jest woda — rozkazał Smuga, gdy postawiono przed nim wiadro.
Kilku tragarzy dłońmi zaczerpnęło wody; potakiwali głowami na znak, iż nie mają wątpliwości. Poza tym jeden z nich przyniósł ją ze strumienia. Smuga bez pośpiechu wytrząsnął popiół z fajki, uderzając nią o dłoń, po czym przywołał Tomka.
— Teraz twoja kolej, przyjacielu — rzekł po polsku. — Odegraj swoją rolę tak, jak to kiedyś uczyniłeś w Afryce! Tomek skinął głową, pochylił się nad wiaderkiem.
— Dlaczego tak mało woda? — zapytał łamaną angielszczyzną, aby jak najwięcej tragarzy mogło go zrozumieć. — Moja palić całe rzeki! Ain’u’Ku, dolej jeszcze mnóstwo dużo woda! Daj tę, którą rano przyniosłeś dla nas!
Kapitan Nowicki czuwał w pogotowiu, zaraz też podał boyowi drugie wiaderko. Krajowcy zacieśnili półkrąg, podczas gdy ich towarzysz własnoręcznie dopełniał wiadro stojące przed Tomkiem.
— Teraz wasza dobrze patrzeć! — głośno powiedział Tomek.
Zaczął wykonywać rękami niby to jakieś kabalistyczne znaki nad wiadrem. Potem znieruchomiał z wyciągniętymi przed siebie rękami i głośno w polskim języku wypowiedział „straszliwe zaklęcie”:
Smuga, słysząc owo „wezwanie do nadprzyrodzonych mocy”, omal nie parsknął śmiechem. Szybko wiec pochylił głowę na piersi. Wilmowski poczerwieniał i natychmiast zakrył twarz dłońmi, a Zbyszek Karski aż otworzył usta ze zdumienia. Kapitan Nowicki nie gorzej od współziomków znał „Pana Tadeusza”, toteż z wielkim trudem zapanował nad sobą i półgłosem zawołał:
— A niech cię wieloryb połknie!
Tomek natomiast, nie spuszczając wzroku z krajowców, ponurym głosem zakończył recytację i zawołał łamaną angielszczyzną:
— Woda palić się!
Powolnymi ruchami wydobył z kieszeni pudełko zapałek, wyjął jedną i zapaliwszy ją pochylił się nad wiadrem.
Jęk przestrachu czy niezmiernego podziwu wyrwał się z ust Papuasów. Woda w wiadrze buchnęła płomieniem. Przygarbieni, ostrożnie cofali się krok za krokiem od wiadra, w którym płonęła woda. Tomek mierzył ich wzrokiem spod przymrużonych powiek. Niezmiernie rad z tak olbrzymiego wrażenia, zdjął kurtkę i szybkim ruchem nakrył wiadro. Po chwili odkrył je. Pomruk ulgi rozbrzmiał wśród krajowców. Ogień został zgaszony.
— Ain’u’Ku, spytaj ich, czy teraz pójdą z nami. Jeśli odmówią, polecę zapalić wodę w strumieniu — odezwał się Smuga.
Boy, zalękniony potężnymi czarami, pospiesznie zwrócił się z zapytaniem do tragarzy. Tym razem na odpowiedź nie czekał długo.
— Teraz oni wszyscy idą do Popole, all right — oświadczył. — Master mnóstwo wielki czarownik!
— Późno już, szybko rozdziel bagaże i ruszamy w drogę — rozkazał Smuga.
Tragarze bez jakichkolwiek sporów brali wyznaczone im przez Ain’u’Ku pakunki, wciąż jeszcze komentując „niezwykłe” wydarzenie. Tomek tymczasem został otoczony przez młodych przyjaciół.
— Tommy, jak tyś to zrobił? Pierwszy raz widziałam coś podobnego! — zawołała Sally głosem pełnym podziwu.
— Byłeś wspaniały, Tomku! — zachwycała się Natasza.
— Czy w tym drugim wiaderku, które pan kapitan podał boyowi, naprawdę była woda? — niedowierzająco zapytał James Balmore. — Tutaj chyba jest klucz do rozwiązania twojej sztuczki?!
— Zaledwie wstałem dzisiaj rano, pan kapitan zażądał ode mnie jednego litra nafty... — wyjaśnił Zbyszek Karski.
— Od razu domyśliłem się tego — powiedział Balmore. — Muszę przyznać, że nawet w cyrkach nie widziałem zręczniej wykonywanych sztuczek!
— Jeśli nie będziesz chciał pisać książek, jak doradzał ci pan Nowicki, to na stare lata masz jeszcze jeden fach w ręku! Mógłbyś zostać sztukmistrzem — zażartował Zbyszek.
— Przestańcie pokpiwać ze mnie — ofuknął ich Tomek. — To raczej smutne, że są jeszcze na świecie ludzie, których można otumanić bzdurnymi sztuczkami!
— Oczywiście, wszyscy zgadzamy się z tobą, ale nie jesteśmy temu winni, że rządy kolonialne nie troszczą się o Papuasów, którzy od wieków tkwią w najrozmaitszych przesądach i zabobonach — odpowiedział Zbyszek.
— Im bardziej są zacofane podbite ludy, tym łatwiej można je wykorzystywać — poważnie dodała Natasza. — Taką samą politykę stosuje Rosja carska wobec krajowców zamieszkałych na Syberii. Wierzę jednak, że niedługo upomną się oni o swe słuszne prawa.
— Znajdujemy się w bardzo trudnej sytuacji, nie mamy wyboru — wtrącił Balmore. — Rozsądne argumenty nie przekonałyby naszych naiwnych tragarzy tak wymownie, jak niezrozumiała dla nich zabawna sztuczka.
— Tylko, dlatego zgodziłem sieją zademonstrować — powiedział Tomek. — Mój ojciec nie pochwala takich metod. Spójrzcie, jaki nachmurzony.
— Pan Wilmowski jest niezwykle szlachetnym człowiekiem — stwierdził Balmore. — Na pewno doskonale rozumie nasze położenie i nie ma do ciebie żalu.
— Wiem o tym, ale mimo to jest mi przykro — odparł Tomek.
— Przypomnijcie wieczorem, to opowiem wam, jak w Afryce pokonałem pewną sztuczką opór złośliwego czarownika, a później wyjaśniłem wszystkim naszym tragarzom, na czym ona polegała.
— Spłatałeś doskonałego figla temu czarownikowi — śmiejąc się przyznały Natasza.
— Dzięki temu nie mógł potem oszukiwać nią naiwnych współziomków — zakończył Tomek.
Karawana znów szła ubezpieczonym szykiem. Wolno wspinała się dziką ścieżką na spłaszczony grzbiet górski. Po jej brzegach rosły kępy drzew pandanowych, przypominające wyglądem wielkie świece o długich, zielonych płomieniach. Smuga i Tomek wysunęli się znacznie do przodu. Od czasu do czasu przystawali w przestronniejszych miejscach i przez lunetę upewniali się, czy krocząca za nimi karawana nie zbacza z właściwego kierunku. Sally właśnie wypatrzyła zwiadowców odpoczywających na występie skalnym i zaraz zawołała:
— Oho, znów przystanęli i obserwują nas! Wobec tego również możemy się zatrzymać na krótki odpoczynek!
— Zgoda, tragarze zostali nieco w tyle, poczekajmy na nich — odparł Wilmowski.
Bentley przysiadł na zwalonym pniu drzewa. Inni poszli za jego przykładem. Wilmowski zapalił fajkę, podczas gdy młodzież spoglądała na panoramę rozciągającą się u ich stóp. W licznych załomach odnóg głównego łańcucha górskiego drzemały mgliste doliny, przez które przebijały sobie drogę wartko płynące, kręte strumienie. Głęboko wciśnięte w doliny, łudziły wzrok swą pozorną bliskością, lecz w rzeczywistości dotarcie do nich pochłaniało nieraz kilka dni uciążliwego wspinania się i schodzenia po stromych stokach. Z wysoko położonego górskiego grzebienia cała okolica przypominała gruby, puszysty, zielony dywan.
— Jakże malownicze są te wiecznie zielone lasy! — wyrwał się Zbyszkowi okrzyk zachwytu. — Wprost nie mogę oderwać wzroku od tego wspaniałego, surowego pejzażu!
— Czy sądzisz, że wszystkie drzewa w tropikalnym lesie bez przerwy są pokryte liśćmi, kwitną i owocują? — zapytał Wilmowski.
— Oczywiście, przecież niejednokrotnie czytałem w książkach podróżników o wiecznie zielonych lasach w ciepłych krajach — odparł Zbyszek. — To, co sam widzę obecnie, całkowicie potwierdza ich relacje.