— Może pan na mnie liczyć — zapewnił Tomek. — Widzę, że tę sprawę wziął pan sobie głęboko do serca, skoro nosi pan ciężki notes w kieszeni na lewej piersi...
— Nie kpij, brachu, wiesz, że mam nieco przyciężką łapę do pióra i niełatwo mi to przychodzi...
Znów ruszyli w drogę. Tragarze szli raźno, bliskość celu wędrówki dodawała im sił. Górskie pasma coraz wyżej piętrzyły się ku niebu. Dopiero na krótko przed zapadnięciem wieczoru utrudzeni podróżnicy dotarli do płaskowyżu Popole. Ain’u’Ku wysunął się na czoło karawany, zapewniał, że rozpoznaje rodzinne strony. Niebawem ukazała się rzeczka. Na jej przeciwległym brzegu znajdowała się wioska okolona drewnianą palisadą. Tym razem również nikt nie wyszedł na powitanie karawany, lecz Ain’u’Ku bez chwili namysłu w bród przebył rzeczkę. Pobiegł ku wiosce; osłoniwszy usta dłońmi, wołał coś donośnym głosem. Zza palisady wychyliło się kilka głów. Nastąpiło obopólne poznanie. Wrota w ogrodzeniu otwarły się szeroko. Starszy mężczyzna, ojciec Ain’u’Ku, pierwszy wybiegł na spotkanie. Najpierw mocno objął syna ramionami, głośno wielokrotnie wymawiał jego imię. Potem położył swą głowę na ramieniu Ain’u’Ku, pocierał swoim nosem o jego nos i lewą dłonią przesuwał po całym ciele syna, jak ślepiec, który tylko dotykiem może rozpoznać dobrze wyryte w pamięci kształty ukochanej osoby.
— Jak się cieszę, że poczciwy chłopiec odnalazł swoich najbliższych — powiedziała Sally do Tomka.
— No, teraz już nie zechce iść dalej z nami — zauważył Zbyszek.
— Zapewne długo nie było go w domu.
Krótka relacja Ain’u’Ku pozbawiła wszelkich obaw mieszkańców wioski. Gromadnie wybiegli na powitanie. Każdy chciał jak najprędzej ujrzeć potężnych białych czarowników. Wkrótce cala karawana znalazła się w obrębie palisady.
Podróżnicy ciekawie rozglądali się po wiosce. Widok domostw wymownie świadczył o nadzwyczaj prymitywnym życiu Mafulu. Większość z nich gnieździła się w zwykłych szałasach bez okien i drzwi, skleconych z gałęzi oraz skórzastych liści. Sprawiały one wrażenie wielkich uli, do których wnętrza człowiek mógł z trudem wczołgać się jedynie przez wąską szczelinę. Główne szkielety niektórych domów tworzyły po prostu pnie rosnących w pobliżu siebie palm, obudowane liściastymi ścianami. Często nie obcięte korony tych „naturalnych słupów” sprawiały wrażenie strzępiastych parasoli rozpiętych nad zieloną chatynką. Jedynie dom mężczyzn, emone, zbudowany na palach, szkółka i chatka misjonarza stanowiły budowle przypominające ludzkie sadyby.
Po oficjalnych powitaniach białych podróżników spotkała przykra niespodzianka; zbliżył się ku nim krajowiec, ubrany w niebieską koszulę sięgającą łydek, i rzekł:
— Moja kiś baibe[89], wielki biały ojciec iść do duża woda, wasza może spać dom, który należeć jemu, all right!
Ain’u’Ku pospieszył z wyjaśnieniem jego słów. Okazało się, że misjonarz jest nieobecny. Wyruszył w kierunku wybrzeża.
— Kiedy powróci wielki biały ojciec? — zapytał Bentley.
— Mnóstwo wiele księżyców — odparł krajowiec. — Złe duchy gniewać się na wielki biały ojciec. On budować dom modlitw, złe duchy gniewać się, one trząść ziemia, góry, drzewa, przewracać domy. Wielki biały ojciec mówi: nasza budować inny dom z inny dach. Wtedy złe duchy go nie przewrócić i iść precz za góry do źli ludzie. My dobry ludzie!
Mówiąc to z dumą wskazał ręką krucyfiks i świstawkę zawieszone na sznurku na jego piersi.
— Do licha, zapewne trzęsienie ziemi niedawno nawiedziło tę okolicę — domyślił się Bentley. — Misjonarz, na którego informacje tak liczyliśmy, prawdopodobnie udał się na wybrzeże po jakieś trwalsze materiały budowlane.
— Niefortunne to dla nas — zafrasował się Wilmowski. — Zmarnujemy wiele czasu czekając na jego powrót.
— Później zastanowimy się, co powinniśmy uczynić. Teraz musimy pomyśleć o odpoczynku — powiedział Smuga. — Kiś baibe radzi skorzystać z domku misjonarza. Ulokujemy w nim nasze panie.
— Rada dobra, wygodniej im tam będzie niż w namiocie — przytaknął kapitan Nowicki.
Chatynką misjonarza zbudowana była z szorstkich pni palm. Wielkie płaty kory przymocowane z zewnątrz do belek miały zasłaniać szczeliny pomiędzy nimi, lecz z powodu częstych w tych okolicach burz i wiatrów w ścianach pełno było szpar, umożliwiających zaglądanie do wnętrza chatki. W jedynym okienku tkwił kawałek drucianej siatki, a wykoślawione drzwi zrobione były z rozpołowionych pni młodych palm. Spadzisty dach z wierzchu pokrywała twarda trawa i liście. Przewiewna chatka naprawdę wyglądała bardzo nędznie, lecz za to z małej werandy, ukrytej pod okapem dachu, rozpościerał się wspaniały widok. Płaskowyż zewsząd otaczały łańcuchy górskie, które na północy tworzyły masyw spiętrzonych szczytów. Purpurowy odblask zachodzącego słońca dodawał im tajemniczego uroku. Smuga uniósł drewnianą zasuwę i otworzył drzwi. Umeblowanie małej izdebki stanowiły jedynie dwa posłania sporządzone z bambusowych ram wyplecionych lianami, stół zaimprowizowany z większej drewnianej skrzynki i krzesełko z mniejszej. Kapitan Nowicki, zawiedziony, rozejrzał się dookoła i rzekł:
— Ha, moje drogie, nie ma wam, czego zazdrościć!
— Hotelik skromny, ale aromat drzew cynamonowych bardzo przyjemny — rzekł Tomek, wnosząc do chatki podręczne bagaże dziewcząt.
— Szpary w ścianach mają pewną zaletę. Będziecie mogły podziwiać panoramę nie podnosząc się z łóżek!
— Niech wieloryb połknie taką panoramę! — burknął Nowicki.
— Chodź, brachu, trzeba pomóc rozbijać obóz. Głodny jestem!
Łowy na rajskie ptaki
Przeciągły krzyk nocnego ptaka wyrwał Tomka z półsnu. Zanim otworzył oczy, jego prawa dłoń zacisnęła się na kolbie tkwiącego za pasem rewolweru. Uniósł się na łokciu, po czym wychylił głowę przez otwór szałasu zbudowanego na konarach rozłożystego drzewa. Gdzieś w pobliżu rozległ się trzepot skrzydeł, a potem zapadła cisza. Ciemność w dżungli była obecnie jeszcze bardziej nieprzenikniona. Był to nieomylny znak, że niebawem nastanie dzień. Tomek, uspokojony, z powrotem legł na pachnącym posłaniu z trawy i liści. Krzyk ptaka nie przebudził ojca. Przez chwilę Tomek wsłuchiwał się w jego głęboki, trochę ciężki oddech. Ostrożnym ruchem nakrył ojca swoim kocem. Chłodne powietrze przesiąknięte było wilgocią. Młodzieniec zastanawiał się, czy zastosowany przez nich papuaski fortel myśliwski ułatwi im polowanie. Krajowcy często przygotowywali na drzewach zamaskowane zasadzki i ukryci w nich strzelali z łuków do ptaków nie podejrzewających niebezpieczeństwa. Obydwaj Wilmowscy skorzystali z doświadczeń krajowców; już czwartą noc czatowali w nadziemnym szałasie sporządzonym z gałęzi i lian, aby móc obserwować rajskie ptaki, żerujące na sąsiednich drzewach pandanowych obfitujących w ziarno. Życie i zwyczaje tych oryginalnych ptaków były dotąd w ogóle bardzo mało znane, toteż wszelkie obserwacje, poczynione w naturalnych warunkach, mogły posiadać dla ornitologii olbrzymie znaczenie; ponadto miały one umożliwić stworzenie rajskim ptakom, hodowanym w ogrodach zoologicznych, jak najdogodniejszych warunków bytowania, zbliżonych do naturalnych.
Podczas czterodniowych czat Wilmowski zanotował wiele cennych uwag. Okolica nie była nawiedzana przez krajowców; dzięki temu rajskie ptaki codziennie o świcie przylatywały do drzew pandanowych i żerowały, dopóki palące promienie słoneczne nie zmusiły ich do ukrycia się w cienistym buszu.
Poprzedniego wieczoru Wilmowski uznał, że posiada już dostateczny zbiór informacji o królewskim rajskim ptaku[90], spotykanym w większości niżej położonych regionów Nowej Gwinei. Nadchodzący ranek miał zakończyć czaty upolowaniem jednego lub kilku okazów tego gatunku rajskiego ptaka. Wiadomość ta bardzo ucieszyła Tomka; trochę było mu tęskno za Sally. Gdy tylko nie przebywali razem, zaraz niepokoił się o nią. Wiedział, że bardzo pragnie wyróżnić się jakimś sukcesem łowieckim podczas tej pierwszej w jej życiu wyprawy. Dlatego też obawiał się, aby nie popełniła jakiegoś nierozważnego czynu, który mógłby narazić ją na niebezpieczeństwo. Wyruszając z ojcem na kilkudniowe rozpoznanie, zlecił opiekę nad Sally kapitanowi Nowickiemu. Był pewny, że ten wierny druh wskoczyłby za nią w ogień. Mimo to pragnął już jak najprędzej znaleźć się w obozie. Niepokój Tomka nie był pozbawiony podstaw. Przeszło trzy tygodnie temu rozstali się w Popole z tragarzami najętymi w okolicy Port Moresby. Przy pomocy wiernego Ain’u’Ku zwerbowali nowych tragarzy i nie mogąc doczekać się powrotu „wielkiego białego ojca”, odważnie wyruszyli w nieznany kraj, rozciągający się na północ od płaskowyżu Popole. Teraz obozowali w pobliżu terenów wojowniczych Tawade, na których samo wspomnienie tragarze Mafulu dostawali gęsiej skórki. Wprawdzie gadatliwy Ain’u’Ku podtrzymywał na duchu swoich ziomków opowiadaniami o czarnoksięskiej potędze białych masters, lecz trudno było przewidzieć, jak zachowają się w razie nieoczekiwanego spotkania z okrutnymi wrogami. Rozmyślając o Sally, łowach i niebezpieczeństwach czyhających w głębi wyspy, Tomek ani się spostrzegł, że noc nagle poszarzała. Dopiero wrzask papug budzących się ze snu przywrócił go do rzeczywistości. Spojrzał w otwór szałasu. Już dniało. Odwrócił się do ojca. W tej właśnie chwili Wilmowski odrzucił koce i usiadł na posłaniu.
90