Tomek wprost nie dowierzał swoim oczom. Teraz nie miał już wątpliwości — obydwaj zostali spostrzeżeni przez rajskie ptaki! One zaś wciąż chełpiły się swą wspaniałością. W końcu też zwróciły na siebie uwagę samic żerujących w pobliżu. Trzy z nich z trzepotem skrzydeł opadły na gałęzie sąsiednich drzew; przekrzywiając lekko łebki przyglądały się swoim mężom, jak aktorom na scenie.
Wilmowski znów dotknął dłonią ramienia syna. Tomek drgnął, zerknął na ojca. Ten wzrokiem wskazał na flobert. Tomek nie bez żalu pomyślał o konieczności pozbawienia życia tak wspaniałych ptaków. Rozumiał jednak, że teraz nie wolno było tracić czasu. Lada chwila ptaki mogły się poderwać do lotu. Słońce przygrzewało już dość mocno. Toteż tylko westchnął cicho, oparł się lewym bokiem o pień drzewa i wolno uniósł małokalibrowy karabinek do ramienia. Ptak rajski wielki akurat krzyknął przenikliwie. Tomek ujrzał jego pierś odsłoniętą na krótką chwilę. Pewnie nacisnął spust. Samiec zatrzepotał skrzydłami, niemal brzuchem dotknął gałęzi, po czym bezwładnie zsunął się na miękki mech u stóp drzewa.
Pozostałe dwa samce nawet nie zwróciły uwagi na cichy strzał i nagłe zniknięcie rywala. Krygowały się dalej, umożliwiając Tomkowi oddanie dwóch następnych celnych strzałów. Samiczki również nie wyczuły niebezpieczeństwa. Przyfrunęły do swych mężów, zdumiewając się ich nagłym znieruchomieniem. Dopiero gdy Tomek zabił jedną z nich, poderwały się do lotu, lecz wtedy Wilmowski wypalił z luf fuzji i obydwie opadły na ziemię.
— Wspaniały połów! — zawołał Wilmowski.— Zdobyliśmy trzy pary za jednym zamachem!
— Udało nam się, ojcze! — cieszył się Tomek, nieświadom nawet, że tylko głośny huk strzałów z fuzji ocalił co najmniej jednemu z nich życie.
Wilmowscy zajęci polowaniem nie wiedzieli, że ktoś przyczajony w pobliskich zaroślach obserwuje ich od dłuższego czasu. Był to młody wojownik ze szczepu Tawade, który przekradł się w celach zwiadowczych na tereny Mafulu. Jego nagie, brązowe ciało pokrywały pomalowane na przemian czarne i białe pasy. Czerwono-żółte koła, otaczające czarne jak węgiel oczy, oraz kość kazuara przeciągnięta przez chrząstkę nosową nadawały jego twarzy okrutny wyraz.
Zwiadowca Tawade po raz pierwszy w swym życiu ujrzał białe istoty. Przeraził się i nawet chciał uciekać, ponieważ wziął je za duchy, lecz ciekawość przezwyciężyła strach. Ukryty w zaroślach nie spuszczał z nich wzroku. Z drżeniem serca obserwował czary, za pomocą, których zabijali czarodziejskie rajskie ptaki. Nieznane białe istoty chciały zapewne przyozdobić swe głowy piórami własnoręcznie zabitego ptaka, aby nie imały się ich strzały z łuków ani dzidy.
Młody Tawade poszarzał na twarzy, gdy jeden z duchów uniósł dziwny, cicho huczący kij, a potem wspaniały rajski ptak spadł martwy z drzewa na ziemię! Potem widział kolejno zabijane dalsze ptaki. Według niepisanego prawa Tawade, tylko ich wielcy wojownicy mieli prawo polować na czarodziejskie ptaki. Toteż do głębi oburzony zwiadowca nałożył pierzastą strzałę na cięciwę, napiął łuk i mierzył do białej zjawy gwałcącej ich odwieczne prawo. Nagle druga zjawa podniosła swój kij. Potężny huk, jak i widok dwóch naraz padających ptaków do reszty przeraził młodego wojownika. Czy mógł walczyć sam z tak potężnymi duchami? Drżącymi rękoma ostrożnie zwolnił cięciwę łuku nie wypuściwszy morderczej strzały. Wiedział, że nikt nie zdoła zabić ducha...
Nieznane istoty wkrótce odeszły, zabierając zabite ptaki. Pozostał po nich tylko szałas zbudowany na konarach drzewa. Tawade był przekonany, że w tym lesie musiało się czaić więcej złych duchów. Nie oglądając się za siebie, pobiegł w kierunku granicznej rzeki. On też pierwszy przyniósł do swojej wsi straszliwą wiadomość o pojawieniu się potężnych białych duchów.
Powrót obydwóch Wilmowskich z kilkudniowego wypadu wywołał w obozie zrozumiałą radość. Przyjaciele obstąpili ich kołem, szczerze winszowali sukcesu. Trzy pary rajskich ptaków stanowiły nie lada zdobycz! Tomek serdecznie uściskał zaróżowioną ze wzruszenia Sally i nie wypuszczając jej dłoni ze swej ręki, zadowolony wysłuchiwał pochwał. Lubił, gdy podziwiano celność jego strzałów.
— No, no, spisaliście się na medal! — mówił tubalnym głosem kapitan Nowicki. — Dobrze jednak, że już wróciliście! Zaczynaliśmy się o was niepokoić...
— Szczególnie jedna z pań wprost nie mogła się doczekać waszego powrotu — wesoło dodał Zbyszek.
— O którego z nas jej chodziło? — zażartował Wilmowski.
— O obydwóch, proszę pana — odpowiedziała Sally.
— Tylko nie myślcie, że stęskniła się za waszym widokiem! Brody wam urosły jak zbójcom — pokpiwał Nowicki. — Ona po prostu chciała się jak najprędzej pochwalić swoim szczurem!
— Tommy, nie wierz przewrotnemu panu kapitanowi! — zaoponowała Sally. — Wprawdzie byłam ciekawa, czy mój łup was ucieszy, ale przede wszystkim naprawdę za wami tęskniłam!
— Nie indycz się, ślicznotko — wesoło odrzekł Nowicki. — Powiedziałem tak, dlatego, aby nareszcie zwrócić uwagę na ciebie!
— Sally, o jakim to szczurze wspominał kapitan? — zaraz zainteresował się Tomek.
— Panna Sally miała wielkie szczęście — wtrącił Bentley. — Szczur ten jest naprawdę rzadkim okazem, drogi chłopcze!
— Skoro tak, to natychmiast musimy go obejrzeć — powiedział Wilmowski. — Gdzie ten szczur?
— W naszym laboratorium — wyjaśniła Sally. — Pan kapitan prawie kończy już wyprawę skóry.
Podróżne „laboratorium” znajdowało się w dużym namiocie z przeciwmoskitowej siatki, w którym można było pracować nawet wieczorem przy świetle lampy naftowej. Łowcy gromadą obstąpili namiot, tylko Wilmowscy z Sally weszli do środka. Na prowizorycznym stole, zrobionym z desek drewnianej skrzyni, leżała rozpięta skóra z ogonem pokrytym łuskami.
— Pierwszy raz widzę podobny okaz — zdumiał się Wilmowski, — Ten szczur jest wielkości królika! Ani jedno muzeum europejskie nie może się pochwalić podobnym eksponatem!
— Zaledwie jeden egzemplarz, i to poważnie uszkodzony przez insekty posiada muzeum w Sydney — wtrącił Bentley. — Cenny to dla nas nabytek.
— Czy sama go schwytałaś? — zapytał Tomek.
— Dingo pomógł mi go osaczyć, ale wytropiłam sama! — odparła Sally.
— Wspaniale ci się udało! — przyznał Tomek. — Gdzie go znalazłaś?
— Na naszej polanie — odpowiedziała Sally. — W pierwszej chwili bardzo mnie przestraszył.
— Nic dziwnego, duża sztuka — przyznał Wilmowski.
— Pan kapitan osobiście ściągnął z niego skórę. Wiele się natrudził, aby nawet najdrobniejsze fałdki i załamania dobrze natrzeć maścią arszenikową — mówiła Sally. — W przeciwnym razie owady mogłyby złożyć w nich jaja i skórka byłaby zmarnowana.
— Widzę, że dobry z ciebie terminator na preparatora — pochwalił Tomek.
— Razem z Nataszą znalazłyśmy również kilka chrząszczy — dodała Sally. — Gnieżdżą się pod kamieniami i w zbutwiałych pniach.
— Jeśli tak dalej pójdzie, to wkrótce będziemy mogli założyć wędrowne muzeum — zażartował Tomek.
— Nasz zielnik również się powiększył. Zebraliśmy szereg nowych okazów storczyków — z dumą oznajmił Bentley. — Wielka szkoda, że większe kwiaty nie nadają się do zasuszenia. Za wiele zawierają wilgoci... Za to zrobiłem kilkanaście niezmiernie interesujących zdjęć.
— Suszarnia pracuje pełną parą — z humorem odezwał się Nowicki. — Niedługo zabraknie nam ręczników do wycierania się po myciu!