Tomek zaciekawiony rozejrzał się po przewiewnym namiocie, zwanym przez łowców podróżnym laboratorium. Na deseczkach umieszczonych na krzyżakach z gałęzi suszyły się w słońcu różne okazy. Jedne z nich poowijane były w papierki, inne przykryto ręcznikami, aby nie wyblakły.
— Później obejrzymy nowe nabytki do naszych kolekcji, najpierw dajcie nam coś gorącego do zjedzenia — rzeki Wilmowski. — Przez cztery dni nie jedliśmy z Tomkiem gotowanych potraw!
— Właśnie pitrasimy fasolówkę na obiad — oznajmił Nowicki. — Chodźmy stąd, bo widok robaków odbiera mi apetyt!
— A gdzie pan Smuga? — zapytał Tomek.
— O to samo chciałem zapytać. Co się dzieje z Janem? — dodał Wilmowski.
— Poszedł z Dingiem poniuchać po okolicy! — wyjaśnił Nowicki. — Przecież musimy wiedzieć, co w trawie piszczy! Na czas swej nieobecności mnie zdał komendę. Myślałem nawet, że wróci razem z wami. Niepokoił się trochę i mówił, że zajrzy do waszej kryjówki, aby się przekonać, czy wszystko w porządku.
— Nie spotkaliśmy Jana. Kiedy wyszedł z obozu? — zapytał zaintrygowany Wilmowski.
— Dzisiaj, na krótko przed świtem — odpowiedział Nowicki. — Może rozmyślił się i poszedł w innym kierunku?
— Być może... Miejmy nadzieję, że wróci niedługo — odparł Wilmowski. — Teraz zjedzmy obiad!
Smuga zjawił się dopiero przed samym zachodem słońca. Wilmowski odczuł ulgę, ujrzawszy przyjaciela. Natasza zaraz podała Smudze miskę gorącej zupy, a on, zaledwie odłożył broń, ochoczo zabrał się do jedzenia.
— Głodny jestem jak wilk — odezwał się, zerkając na obydwóch Wilmowskich. — Dingo upolował sobie jakąś pierzastą przekąskę po drodze, ale ja musiałem obejść się smakiem.
— Gdzie byłeś tak długo, Janie? — zagadnął Wilmowski. — Kapitan mówił, że miałeś zamiar odwiedzić nas na czatach!
— Tak, tak było w istocie, lecz zmieniłem zamiar. Odkryłem nowe miejsce na rozłożenie obozu. Wprost roi się tam od ptaków i orchidei.
— Daleko to stąd? — zapytał Wilmowski.
— Hm, nie tak daleko... Dobrze, że już wróciliście. Poproszę ciebie, Andrzeju, Tomka, pana Bentleya i kapitana na naradę. Musimy omówić dalszą marszrutę. Bardzo też jestem ciekaw waszego sprawozdania.
Wilmowski baczniej spojrzał na Smugę, który jak zwykle był opanowany. Mimo to intuicja podszeptywała Wilmowskiemu, że przyjaciel ma im coś ważnego do powiedzenia. Zaledwie siedli na uboczu przy ognisku, Smuga nabił fajkę tytoniem i rzekł:
— Andrzeju, opowiedz dokładnie przebieg czatów.
Podczas gdy Wilmowski zdawał relację, Tomek dorzucił do ognia wilgotnych gałęzi, aby więcej dymiły. Z nadejściem wieczoru moskity rozpoczęły niesamowite harce...
— Zebraliście niewątpliwie cenne materiały i okazy — przyznał Smuga, uważnie wysłuchawszy sprawozdania. — Czy już opowiedziałeś wszystko?
— Tak! — potwierdził Wilmowski. — Chyba, że Tomek ma coś do dodania?
— Nie, naprawdę nic nie mógłbym dodać — zaprzeczył młodzieniec. Smuga dmuchnął dymem z fajki na komara siedzącego na jego dłoni, spojrzał na Tomka i zapytał:
— Czy ostatniej nocy na czatach nic cię nie zaniepokoiło?
— Nie, proszę pana...
— Na pewno nic nie zwróciło twojej uwagi? Przypomnij sobie dobrze! — nalegał Smuga.
— Zaraz... na jakiś czas przed świtem zbudził mnie krzyk nocnego ptaka. Potem słychać było trzepotanie skrzydłami, ale chyba nie o to panu chodzi?
Smuga nie odpowiedział. Zamyślony pykał z fajki, spoglądając to na Wilmowskiego, to na Tomka. W końcu odezwał się:
— W kraju, gdzie zewsząd czyhają nieznane niebezpieczeństwa, nigdy nie należy zapominać o przezorności. Być może krzyk ptaka w nocy w pobliżu waszej kryjówki został spowodowany napaścią jakiegoś drapieżnika, lecz z równym powodzeniem i kto inny mógł się włóczyć po dżungli.
— Janie, ty byłeś tam dzisiaj! — cicho zawołał Wilmowski. — Czy masz mim coś do zarzucenia? Smuga uśmiechnął się zagadkowo, po czym odparł:
— Tak, nie mylisz się, przyszedłem tam, zanim zeszliście na ziemię, żeby zapolować na rajskie ptaki. Nie chcę teraz udowadniać, że będąc na waszym miejscu zachowałbym się inaczej! Nie, może sam również bagatelizowałbym ten niepokój nocnego ptaka. Mądry Polak po szkodzie... W każdym razie, Tomku, wykazałbyś wiele roztropności, gdybyś zaraz o świcie uważnie rozejrzał się po okolicy. Na drugi raz nie zaniechaj tej ostrożności! Byliście śledzeni... U stóp drzewa, na którym mieściło się wasze zamaskowane stanowisko, znalazłem ślady bosych stóp.
— Do licha, słusznie czynisz nam wyrzuty! — przyznał Wilmowski.
— W jaki sposób pan to odkrył? — zapytał Tomek, wzburzony zasłyszaną wiadomością.
— Gdy zbliżałem się do waszego stanowiska, Dingo zaczął okazywać niepokój — wyjaśnił Smuga. — On też naprowadził mnie na ślady pozostawione przez krajowców. Były bardzo świeże. Idąc za nimi, odkryłem śledzącego was obcego wojownika. Zacząłem go obserwować. Nie okazywał przyjaznych zamiarów, lecz był porządnie przestraszony waszym widokiem. Prawdopodobnie po raz pierwszy ujrzał białych ludzi. Mimo to omal nie musiałem go unieszkodliwić. Wymierzył z łuku do ciebie, Tomku, gdy zacząłeś zabijać rajskie ptaki. Na szczęście huk fuzji Andrzeja odebrał mu odwagę. Uciekł, a ja podążyłem za nim.
Wilmowski dłonią otarł pot z czoła.
— Tylko dzięki przypadkowi uniknęliśmy śmiertelnego niebezpieczeństwa — rzekł po chwili. — Masz rację, byliśmy obydwaj nieostrożni.
— Dobra lekcja dla nas wszystkich — odezwał się Nowicki. — Musimy zaostrzyć czujność.
— Słusznie, kapitanie, dlatego właśnie opowiedziałem wam o wszystkim — rzekł Smuga. — Ten młody wojownik był zapewne zwiadowcą Tawade. Umknął za rzekę, która według relacji Mafulu stanowi granicę pomiędzy terenami obydwóch plemion.
— Musi być nie lada zuchem, skoro odważył się nocą wędrować po dżungli — zauważył Tomek.
— Śmiały, daleki zwiad w teren nieprzyjacielski — zawtórował Nowicki.
— Jakie wyciągasz wnioski, Janie? — zapytał Wilmowski.
— Za długo obozujemy w jednej okolicy — wyjaśnił Smuga. — Musimy jak najprędzej zwinąć obóz i ruszyć naprzeciw niebezpieczeństwu. Za pierwszym zwiadowcą wyruszą inni. Naplotą o nas niestworzonych rzeczy. Musimy to uprzedzić.
— Zgadzam się z panem! — potaknął Bentley.
— Jeśli nasi tragarze odkryją, że jesteśmy śledzeni przez Tawade, nie pójdą z nami dalej — powiedział Wilmowski. — Jak daleko stąd do owej rzeki granicznej?
— Dla karawany jest to niemal dzień drogi — odpowiedział Smuga.
— Panie Bentley, ile czasu potrzebuje pan na konserwację okazów zdobytych przez Wilmowskich?
— Pojutrze o świcie możemy ruszyć w drogę.
— Szczur naszej Sally również prawie już gotów do transportu — zauważył Nowicki.
— A więc dobrze! Jutro rozpoczniemy przygotowania do wymarszu — rzekł Smuga. — O naszej rozmowie nikomu ani słowa.
— Święta racja, ale straże trzeba podwoić — dodał Nowicki.
— Ty kapitanie, i ty, Tomku, szczególnie miejcie oczy i uszy otwarte — zakończył Smuga naradę.
Jeszcze krok, a zginiesz!
Według obliczeń Smugi zaledwie dzień marszu dzielił karawanę od granicznej rzeki. Lecz w rzeczywistości w ciągu jednego dnia przebyli zaledwie połowę drogi. Tragarze często przystawali. To rozwiązywały im się bagaże, to byli bardzo zmęczeni bądź też odczuwali różne dolegliwości. Wilmowski co chwila wydobywał podręczną apteczkę. Porywczy kapitan Nowicki ponaglał maruderów, lecz ani perswazje, ani groźby nie polepszyły sytuacji. Tragarze tego dnia nawet nie śpiewali podczas marszu, co najwymowniej świadczyło o ich złym nastroju. Porozumiewali się ukradkiem i posępnym wzrokiem spoglądali ku północy, gdzie spiętrzone szczyty dominowały nad górzystą krainą. Smuga uspokajał towarzyszy i nakłaniał do ukrywania zniecierpliwienia. Doskonale się orientował w powodach tej nagłej opieszałości tragarzy. Przerażała ich bliskość rzeki, odgraniczającej tereny Mafulu i Tawadę. Okolica zmieniła wygląd. Obecnie wędrowali przez głębokie, bagniste wąwozy, w których odór gnijących roślin mieszał się z aromatem wspaniałych kwiatów, zwisających z gałęzi drzew. Dżungla nie tworzyła tutaj zwartego gąszczu i obfitowała w dzikie drzewa owocowe. Chmary różnych ptaków, płoszone przez karawanę, co chwila podrywały się z drzew, na których żerowały, i napełniały las swoim krzykiem.