Выбрать главу

W tym krytycznym dla niego momencie nadbiegł Wilmowski. On to, odrzuciwszy karabin, lewą dłonią chwycił czarownika za kark, a prawą wykręcił rękę uzbrojoną w nóż. Po chwili czarownik leżał na ziemi obezwładniony.

Balmore, ciężko oddychając, dźwignął się na nogi.

— Czy to on przestraszył Sally? — niespokojnie zapytał Wilmowski.

— Zdaje mi się, że wąż rzucił się na nią. Wtedy Dingo pobiegł w dżunglę, a ja za nim — wyjaśnił Balmore. — Ten człowiek musiał się czaić przy ścieżce.

Wilmowski zmarszczył brwi. Uważniej przyjrzał się Papuasowi.

— To czarownik Tawade — odezwał się po chwili. — Wracajmy szybko do naszych... Podejrzanie wygląda mi ta sprawa!

Podniósł karabin i popychając przed sobą wystraszonego czarownika, spiesznie ruszył ku ścieżce. Głośne rozkazy Smugi i głuchy pomruk przestraszonych Mafulu ostrzegły go, że stało się coś bardzo złego. Kolbą karabinu ponaglił Papuasa. Prawie biegnąc dopadł ścieżki.

Bagaże, niczym barykady, z dwóch stron tarasowały drożynę. Pomiędzy nimi skupili się wszyscy uczestnicy wyprawy. Sally śmiertelnie blada siedziała na kocu. Tomek, Smuga i Nowicki pochylali się nad nią.

Smuga, ledwie ujrzał Wilmowskiego, podniósł się i zawołał:

— Andrzeju, obejmuj komendę! Wąż ukąsił Sally, lecz to nie był przypadek! Patrz, co znalazłem w krzakach przy ścieżce!

Mówiąc to podał Wilmowskiemu rurę bambusową i czarne pończochy uwiązane do długiej liany.

— To na pewno jego sprawka — dodał Smuga, wskazując na Papuasa.

— To czarownik Tawade — odparł Wilmowski. — Czy...?

— Nie traćmy czasu! — przerwał mu Smuga. — Strzelajcie do każdego, kto wychyli się z gąszczu. A tego zbrodniarza nie spuszczajcie z oka! Zajmę się nim później!

Wilmowski zrozumiał, że każda chwila zwłoki może okazać się zgubna dla Sally. Na szczęście Natasza już rozkładała na kocu podręczną apteczkę.

— Słuchaj, ślicznotko, przywykłaś w tej waszej Australii do różnych gadów — mówił kapitan Nowicki. — Wiesz najlepiej, co należy zrobić w wypadku ukąszenia...

Sally nie mogła wydobyć głosu. Wiedziała przecież, że tylko wycięcie rany może ją uratować. Oparła głowę na piersi klęczącego obok Tomka i dłonie zacisnęła na jego ramionach.

— Nic się nie bój — uspokajał ją marynarz, siląc się na wesołość. — Będę tańczył na twoim weselu. Zręczną mam rękę! Spójrz na Smugę! Chłop jak dąb, bo ja mu wyłuskałem kulę z ramienia, którą uraczyli go chunchuzi w Mandżurii.

Nowicki zagadywał Sally i jednocześnie dezynfekował swój nóż w słoiku ze spirytusem. Wzrokiem dał znać Tomkowi, aby przytrzymał Sally. Młodzieniec otoczył ją rękoma i przycisnął do swej piersi.

Sally już miała zdjęty trzewik i pończochę. Zaraz po wypadku Nowicki zahamował obieg krwi w ukąszonej prawej nodze, zaciskając paski pod kolanem i powyżej kolana. Teraz spirytusem obmył skórę wokoło rany. Smuga niecierpliwie zerknął na zegarek.

— Spiesz się! — syknął.

Nowicki kiwnął głową. Cztery krwawe, małe ranki nie były zbyt głębokie. Na szczęście cholewka trzewika trochę utrudniła ukąszenie. Nowicki ujął nóż. Smuga przytrzymał drugą nogę dziewczyny. Tomek pobladł, czując jak pałce Sally kurczowo zaciskają się na jego ramionach. Rozległ się urywany szloch.

— Głowa do góry, już po wszystkim... — odsapnął Nowicki, naciskając ranę, aby jak najsilniej krwawiła.

Sally z wolna się uspokajała. Nowicki właśnie kończył bandażowanie nogi. Robił to szybko i wprawnie. Tylko czoło zroszone polem wskazywało, jak bardzo sam jest wzruszony. Wszyscy odetchnęli z ogromną ulgą. Na twarzy Sally ukazały się rumieńce. Przez łzy uśmiechnęła się do zatrwożonych przyjaciół. Drżącą dłonią wydobyła z kieszeni chusteczkę i pochyliła się do Nowickiego. Otarła mu czoło z potu. Marynarz chwycił drobną rękę, przycisnął ją do ust, po czym szybko powstał, aby nikt nie spostrzegł łez w jego oczach. Przecież kochał Sally na równi z Tomkiem.

— Panie Smuga, dawaj tu tego drania...— rzekł chrapliwie.

Smuga skinął na Balmore’a. Ten popchnął czarownika w kierunku Nowickiego. Marynarz żylastym łapskiem chwycił czarownika za gardło. Bez słowa wydobył z pochwy nóż, którym przed chwilą operował Sally.

— Nie! Nie! — krzyknęła Sally, w przerażeniu zasłaniając oczy. Marynarz nie zadał ciosu, lecz i nie opuścił zbrojnej dłoni.

— Nie wyzdrowieję, jeśli go zabijecie... — zagroziła Sally. — Niech sobie idzie, dokąd tylko chce!

W tej chwili Wilmowski stanął przed rozgniewanym Nowickim. Cichym, lecz stanowczym głosem rzekł:

— Puść go, Tadek, może będzie to dla niego większą karą niż śmierć, na którą nawet według tutejszych praw zasłużył.

Marynarz jeszcze się wahał; spojrzał na Tomka. Młodzieniec spoglądał na Sally, którą wciąż obejmował ramieniem. Tyle czułości malowało się w jego wzroku, że dobroduszny marynarz natychmiast zapomniał o zemście. Schował nóż do pochwy i puścił drżącego z przerażenia czarownika.

— Ain’u’Ku, powiedz mu, że jest wolny i niech idzie... do diabła! — powiedział stłumionym głosem.

Czarownik stał oszołomiony. Teraz już sam nie mógł zrozumieć tych dziwnych białych ludzi. Chyba jednak byli duchami, skoro biała dziewczyna żyła i nie pozwoliła pchnąć go nożem. Bełkocąc niezrozumiale jakieś przeprosiny, a może zaklęcia, cofał się niepewnie. W tej chwili Smuga, który ani na chwilę nie przestawał rozglądać się po zaroślach, krzyknął:

— Uwaga! Atakują nas! Nie strzelać bez rozkazu!

Wszyscy chwycili za broń.

Z konarów pobliskiego drzewa zeskoczył na ziemię wojownik uzbrojony w łuk. Podróżnicy od razu rozpoznali w nim wodza Eleli Koghe, gdyż na głowie miał wspaniały, purpurowy pióropusz z piór rajskich ptaków. Jego krótki, ostry rozkaz przywołał chmarę gotowych do boju Tawade. Jedni trzymali napięte łuki, inni dzidy i topory. Otoczyli karawanę zwartym kołem. Biali podróżnicy unieśli karabiny do ramienia.

— Nie strzelać bez rozkazu! — powtórzył Smuga, po czym postąpił kilka kroków ku Eleli Koghe, mierząc do niego z rewolweru.

Wódz tymczasem zastąpił drogę czarownikowi. Obrzucił go ponurym spojrzeniem. Przez chwilę stał, jakby toczył jakąś wewnętrzną walkę, lecz wkrótce odezwał się donośnym głosem, aby wszyscy go słyszeli:

— Oszukałeś nas, ty synu karalucha! Wynoś się z wioski razem ze swymi pomocnikami!

Biali podróżnicy oniemieli. Znali już sporo słów z narzecza Tawade. Nazwanie kogoś synem karalucha było w tym kraju największą obelgą. Poza tym ruch ręki wodza, wskazującego czarownikowi mgliste mokradła, nie mógł budzić wątpliwości. Wszyscy natychmiast pojęli, że przewrotny szalbierz został wykluczony ze społeczności wioski.

Czarownik wycofując się przepadł w dżungli. Eleli Koghe rzucił na ziemię swój łuk i strzałę. Spojrzał na Tomka przygarniającego Sally do swej piersi, a potem wzrok jego spoczął na twarzy białej dziewczyny. Wolnym krokiem ruszył ku niej. Łagodnym ruchem odsunął Smugę zastępującego mu drogę. Nie zatrzymany przez nikogo podszedł do Sally. Długo w milczeniu spoglądał na nią. Zdawało się, że wyraz dzikości ustępuje z jego twarzy pokrytej wojennymi barwami. Eleli Koghe odwrócił się do Smugi. Szerokim ruchem ręki dał do zrozumienia, ze mają drogę otwartą, mogą wracać do doliny lub iść dalej, po czym przełamał jedną haczykowatą strzałę i złożył ją u stóp Sally. Tawade wydali przeraźliwy okrzyk. Zdjęli strzały z cięciw i opuścili łuki. Rozstąpili się. Droga na wschód i zachód stanęła przed podróżnikami otworem.