— Opuścić broń! — zakomenderował Smuga.
Wtedy nastąpiło coś, co wszystkim zaparło dech w piersiach. Oto straszliwy wódz zdjął z głowy swój wspaniały pióropusz i położył go przed Sally. Był to niezwykle cenny dar, albowiem według wierzeń Tawade pióropusz ten w walce chronił Eleli Koghe przed śmiercią. Sally, wiedziona instynktem kobiecym, pojęła doniosłość chwili. Musiała jakoś okazać swą wdzięczność wojownikowi za tak wielką ofiarę. Drżącymi ze wzruszenia rękami odpięła z ucha jeden kolczyk i podała go Eleli Koghe. Ten przyjął dar. Nie odrywając oczu od Sally, wbił kolczyk w swoje ucho. Krew spłynęła po kolczyku na szyję, a potem na piersi Papuasa. Pochylił się w podzięce przed białą kobietą i tyłem wycofał się w zarośla. Jego wojownicy również zniknęli w dżungli.
Łowcy głów
Przez półtora dnia karawana brodziła po rozległych zdradliwych mokradłach, rojących się od wszelkiego rodzaju gadów, płazów i robactwa. Czterech Mafulu niosło Sally w naprędce skleconej lektyce, szczelnie osłoniętej moskitierą. Tomek i Natasza nie odstępowali chorej ani na chwilę.
Tomek zatroskany spoglądał na dziewczynę. Starał się wprost odgadywać jej życzenia: podawał wodę do picia, ocierał twarz i dłonie z potu, karmił na postojach. Sally dziękowała mu nikłym uśmiechem i co chwila zapadała w niespokojną drzemkę.
Właśnie zatrzymali się na odpoczynek. Mafulu ostrożnie postawili lektykę na suchej kępie trawy. Sally spała. Pierś jej unosiła się w nierównym, ciężkim oddechu. Tomek najpierw upewnił się, czy jakiś natrętny owad nie przedostał się pod moskitierę, po czym odwołał na bok przyjaciół.
— Sally nie czuje się ani trochę lepiej — cicho powiedział zmartwiony. — Nie ma nawet siły rozmawiać...
— Nie rań mi serca, brachu! — rzekł Nowicki. — Głęboko wyciąłem zakażone miejsce, dokładnie wycisnąłem ranę. Niewiele jadu mogło się przedostać do krwi.
— Kapitan ma rację, nie trać ducha, Tomku — wtrącił Smuga. — Każdy by się czuł źle po takim zabiegu. To chyba naturalne! Teraz upoluj kilka papug. Ugotujemy rosół, to ją wzmocni.
Tomek zaraz wziął flobert, gwizdnął na Dinga i zniknął w dżungli. Zaledwie się oddalił, Smuga westchnął i powiedział:
— Nie chciałem jeszcze bardziej martwić Tomka, ale nie podoba mi się stan Sally.
— Ten wąż należy do bardzo niebezpiecznych, lecz kapitan spisał się gracko. Jakby całe życie spędził u nas w buszu — rzekł Bentley. — Każdy australijski ranczer musi umieć radzić sobie w takich wypadkach. Widziałem już niejednego ukąszonego przez jadowitego węża. Moim zdaniem nie mamy powodu do poważniejszych obaw. Sally wyliże się z tego!
— Niech pana uściskam, panie Bentley! Jakbyś mi pan serce balsamem posmarował! — zawołał wzruszony Nowicki. — Wolałbym sam zginąć, byle tylko tej ukochanej sikorce nic złego się nie stało! Cóż by Tomek począł bez niej?!
Wszyscy umilkli rozczuleni: poczciwy Nowicki sam sprawiał wrażenie chorego. Twarz miał posępną, oczy zaczerwienione i podpuchnięte.
— Głowa do góry, Tadku! — przerwał milczenie Wilmowski. — Sally jest młoda, silna, przetrzyma kryzys. Nie pokazujmy jej zasmuconych twarzy.
— Pan Bentley zna się na tym, powinniśmy mu wierzyć — dodał Smuga. — Tomek już wraca, ugotuje rosół!
Sally nakarmiona przez Tomka poczuła się nieco lepiej. Karawana ruszyła w drogę. Smuga chciał jak najprędzej wydostać się na płaskowyż. Bardziej suche powietrze mogło pomóc chorej w odzyskaniu zdrowia.
Następnego wieczora biwakowali już wśród rumowisk skalnych górskiego pasma. O świcie schodzili w dół zbocza po wąskiej, stromej ścieżynie. Smuga wciąż wyprzedzał karawanę i przez lunetę bacznie lustrował okolicę.
— Janie, czy znów błota przed nami? — niespokojnie zagadnął go Wilmowski, który zamiast Tomka szedł w czołówce.
— Płaskowyż wydaje się suchy — odparł Smuga. — Trochę tam trawiastych stepów i busz. Na dwóch stokach górskich wypatrzyłem dymy ognisk. Krajowcy by się nie zadomowili na moczarach.
— Dobra wiadomość! — ucieszył się Wilmowski. — Musimy jak najprędzej rozbić obóz. Sally konieczny jest spokój i dłuższy wypoczynek.
Przed samym południem wkroczyli na równinę porosłą wysoką trawą kunai. Smuga poprowadził karawanę wprost ku zboczom, na których uprzednio spostrzegł dymy wzbijające się w górę. Tam według wszelkiego prawdopodobieństwa powinny się znajdować sadyby krajowców. Smuga z Nowickim szli na czele karawany. Obydwaj uważnie rozglądali się wokoło. Trawa sięgała im prawie do piersi, wiatr wiał z tyłu, więc na węchu Dinga nie mogli całkowicie polegać. Naraz w pobliżu rozbrzmiał przeraźliwy, potężny okrzyk. Z wysokiej trawy. jak spod ziemi, wyrośli ciemnobrązowi wojownicy. Zza podłużnych tarcz znów rozległ się mrożący krew w żyłach okrzyk wojenny: Ha-ha-ha-ha! Świst strzał z łuków nieco zmieszał szyk karawany. Biali podróżnicy natychmiast odpowiedzieli ogniem z karabinów.
Na szczęście tragarze Mafulu tym razem nie ulegli panice. Wspólne wielotygodniowe przeżycia przekonały ich, że biali łowcy nie są wrogami Kanaków. Toteż obecnie, w obliczu niebezpieczeństwa, wiernie stanęli u ich boku. W mgnieniu oka zaimprowizowali z bagaży barykadę wokół lektyki i chwycili za broń. Ostra palba karabinowa ostudziła wojenny zapał napastników. Jak złe duchy zniknęli w trawie, nie pozostawiając na pobojowisku nawet swoich poległych.
Smuga z Dingiem zaraz wyruszył na zwiad, podczas gdy Wilmowski i Nowicki zajęli się zranionymi tragarzami. Mafulu byli bardzo wytrzymali na ból i wcale nie przejęli się swoimi ranami. Napastnicy nie strzelali zbyt celnie. Większość strzał utkwiła w bagażach niesionych przez tragarzy, a tylko cztery trafiły w ludzi. Mafulu dzielnie sami powyrywali strzały z ran, zanim Wilmowski rozpoczął zakładanie opatrunków.
Niebawem Smuga powrócił z uspokajającymi wieściami. Napastnicy zapewne po raz pierwszy usłyszeli huk broni palnej, gdyż po niefortunnym natarciu umknęli w kierunku niedalekich wzgórz. Niebezpieczeństwo było na razie zażegnane, lecz należało pomyśleć o rozbiciu obozu w jakimś bardziej obronnym miejscu. Smuga nie chciał ryzykować zetknięcia się z wrogo usposobionym plemieniem, toteż poprowadził karawanę na północny zachód. Wilmowski co pewien czas wydobywał lunetę; starannie przepatrywał okolicę, lecz mimo to kapitan Nowicki pierwszy spostrzegł gołym okiem pasemko dymu unoszące się u stóp górskiego stoku.
— Andrzeju, spójrz no bardziej na prawo! — zaraz zawołał. — Dym snuje się tam nad zaroślami!
— Dobry masz wzrok, do licha! — Odparł Wilmowski, przyjrzawszy się przez lunetę górskiemu podnóżu. — Widzę wioskę otoczoną wysoką palisadą!
— Skoro tak, idziemy w tamtym kierunku — zadecydował Smuga. — Musimy za wszelką cenę nawiązać kontakt z krajowcami.
— A jeżeli przywitają nas strzałami? — zapytał Nowicki.
— Siłą nie możemy torować sobie drogi — odparł Smuga. — Jak widać, dolina jest zamieszkana przez liczne plemiona.
Przez jakiś czas szli w milczeniu. Na rozkaz Smugi, Mafulu utworzyli zwartą grupę, w której środku niesiono lektykę Sally. Obok niej kroczyli: Natasza, Zbyszek i Balmore. Wioska już była w pobliżu. Dingo strzygł uszami, węszył w powietrzu i przy ziemi. Nagle szarpnął mocno smyczą — pociągnął Tomka za sobą. Młodzieniec, z bronią gotową do strzału, zboczył ze ścieżki. Po chwili rozległ się jego głos:
— Hop, hop! Zobaczcie, co Dingo wytropił!