— Cała tragedia w tym, że przesądni Papuasi przypisują powodowanie burz i trzęsień ziemi swoim sąsiadom, na których zaraz dokonują zemsty — powiedział Bentley.
— Przypuszczam, że to właśnie wojownicy Ku-ku-ku-ku napadli na nas po drodze — domyślił się Wilmowski.
— Ja również tak sądzę — potwierdził Smuga.
— Obyśmy jak najprędzej znaleźli się na wyspie — wtrącił Tomek. — Biedna Sally znów czuje się gorzej!
— Rzeka jest blisko — pocieszył go Smuga. — Niebawem wyruszymy. Kobiety już niosą dla nas prowiant!
Gromada kobiet właśnie wychodziła z wioski. Niosły na plecach siatki z lian wyładowane jarzynami. Wkrótce też zaczęły składać przed podróżnikami słodkie kartofle, kukurydzę, laski trzciny cukrowej, ogórki i dzikie owoce. Smuga w zamian obdarował je szklanymi paciorkami, które przyjęły z głośnymi oznakami zadowolenia. Teraz naczelnik wioski ofiarował podróżnikom dużą świnię, a Smuga wręczył mu stalową siekierę. Pierwsze lody ostatecznie zostały przełamane.
Wkrótce kilkunastu wojowników Bena Bena dołączyło się do karawany, aby wskazać jej drogę do wyspy na rzece; uzbrojeni w tarcze, dzidy i łuki, kroczyli w przedniej straży razem ze Smugą. Nim godzina minęła, podróżnicy usłyszeli szum wody. Szerokość koryta rzeki nie przekraczała w tym miejscu sześćdziesięciu metrów. Konary olbrzymich drzew zwisały nad wodą. Podłużna wysepka, porośnięta bujną zielenią, leżała nieco w dole rzeki. Bena Bena wydobyli z ukrycia w nadrzecznym gąszczu cztery długie łodzie. Były one bańkowato wydrążone z pni drzew. Dla dodania równowagi każda łódź posiadała z jednej strony wykładki z belek z lekkiego drewna. Przeprawa nie trwała długo. Pojedyncza łódź mogła pomieścić do dwudziestu osób, wszyscy więc popłynęli równocześnie i niebawem wylądowali na wysepce. Stanowiła ona doskonałe miejsce na rozłożenie obozu. Głęboki, wartki nurt rzeki odgradzał ją ze wszystkich stron i zabezpieczał przed jakimś niespodziewanym napadem. Energiczny Smuga nie pozwolił nikomu na bezczynność, choć wszyscy byli bardzo zmęczeni. Natychmiast podzieli! uczestników wyprawy na grupy, którym powyznaczał odpowiednie zadania. Dzięki temu podczas gdy jedni oczyszczali teren na rozłożenie obozu, inni ogradzali go barykadą z pni drzew, która miała chronić przed rażeniem strzałami z nabrzeży rzeki, rozpakowywali bagaże, przygotowywali posiłek. Wojownicy Bena Bena obiecali zaopatrywać karawanę w świeże warzywa i zgodzili się na wypożyczenie łodzi. Nie chcieli jednak dłużej pozostać na wyspie. Ze względu na trwającą wojnę musieli zaraz wracać do swojej wsi. Tym razem kilku Mafulu pełniło rolę przewoźników.
Nim zapadł wieczór, prace obozowe zostały ukończone, Mafulu rozłożyli się przy ogniskach. Tajemnicze, ciche brzegi rzeki otulone gąszczem ciemnej zieleni nie nastrajały do tańców i śpiewu. Mafulu w milczeniu palili fajki, żuli betel i pilnie wsłuchiwali się w nocne pogwary płynące z dżungli. Biali łowcy do późnej nocy pracowali w podręcznym „laboratorium”, albowiem przy lada niedopatrzeniu zgromadzone okazy flory i fauny mogły ulec zniszczeniu. Jedynie Sally odpoczywała w swoim namiocie odwiedzana co chwila przez Nataszę i Tomka.
Świt poderwał wszystkich z posłań. Smuga zdał komendę Wilmowskiemu, a sam z kapitanem Nowickim i Tomkiem przeprawił się na brzeg rzeki. Postanowił rozejrzeć się po okolicy. Tym razem nie zabrał Dinga. Wierne psisko przez całą noc warowało przy posłaniu chorej i okazywało denerwujący wszystkich niepokój.
Trzej przyjaciele ostrożnie przedzierali się przez gąszcz. Nowicki pierwszy przerwał milczenie.
— Panie Smuga, coś mi się wydaje, że źle jest z naszą Sally — rzekł markotnie.
Smuga spod oka zerknął na Tomka, po czym westchnął ciężko i odparł:
— Wszystko bym oddał za to, aby w tej chwili mogła się znaleźć w szpitalu w Sydney.
— Do stu zgniłych wielorybów, powinniśmy zaraz ruszyć w powrotną drogę! — powiedział Nowicki.
Smuga przystanął. Położył dłoń na ramieniu Tomka i odparł:
— Od chwili, gdy Sally wydarzył się ten okropny wypadek, szukani najdogodniejszej drogi do wybrzeża. Nawet, jeśli Sally przetrzyma kryzys, będzie potrzebowała opieki lekarskiej. Dzisiaj właśnie chcę się przekonać, w jakim kierunku płynie ta rzeka. Według moich obliczeń to może być Purari lub któryś z jej dopływów. Moglibyśmy popłynąć łodziami.
— Dziękuję... — cicho szepnął Tomek drżącym głosem. — Wiem, że tak samo jak ja drżycie o życie Sally...
— Nie traćmy czasu na gadaninę! — gorączkowo powiedział Nowicki. — W drogę!
Dopiero około południa wracali do obozu. Nie ulegało wątpliwości, że rzeka płynęła na południe. Chcąc skrócić sobie drogę, Smuga postanowił wracać po cięciwie łuku rzeki. Szli, więc teraz wprost przez dżunglę, przyspieszając tempo przedzierania się ku brzegom rzeki. Byli już w jej pobliżu, gdy naraz Tomek przystanął. Pochylił się nad ziemią, a następnie przyklęknął.
— Stójcie! — cicho zawołał. — Tu są odciski bosych stóp! Smuga bez słowa przyklęknął obok niego. Uważnie przyjrzał się śladom.
— Tedy przechodziło kilku ludzi. Szli w kierunku rzeki — potwierdził po chwili spostrzeżenie Tomka.
— Przeszli tędy zaledwie kilka godzin temu... — rzekł młodzieniec.
— Może to Bena Bena drałowali z prowiantem dla nas — mruknął Nowicki.
— Nie, wioska Bena Bena leży na północnym wschodzie — zaprzeczył Smuga. — Te ślady wiodą z południowego wschodu.
— To mogli być Ku-ku-ku-ku — dodał Tomek. — Jak najprędzej wracajmy do naszych!
— Nie bądź w gorącej wodzie kąpany. Jeśli te zuchy naprawdę węszą w pobliżu obozu, to mamy dobrą okazję, aby ostudzić ich zapał — powiedział Nowicki.
— Masz rację, musimy się przekonać, czego oni tutaj szukają — powtórzył Smuga. — Chodźmy ich śladem!
Ruszył pierwszy z bronią gotową do strzału. Tropy wiodły wprost ku rzece. Smuga szedł coraz wolniej i ostrożniej. W milczeniu gestem nakazywał towarzyszom, aby zwracali baczną uwagę na korony drzew, gdyż tam mogli się ukrywać wrogowie. Już było słychać szum płynącej wody. Poprzez zarośla prześwitywała rzeka. Smuga przystanął, odwrócił się do przyjaciół przykładając palec do ust. Wzrokiem wskazał na nadbrzeżne drzewo.
Na rozłożystym konarze siedział ciemnoskóry wojownik. W rękach trzymał tuk i pierzaste strzały. Niemal nie odrywał wzroku od doskonale stąd widocznej wyspy na środku rzeki. Nowicki pytająco spojrzał na Smugę. W tej właśnie chwili zaszeleściły gałęzie. Smuga instynktownie uskoczył w bok. Ostrze dzidy trafiło w drzewo zaledwie o krok od jego piersi. Kilkunastu Ku-ku-ku-ku wyrosło jak spod ziemi. W nadrzecznym gąszczu rozgorzała walka wręcz. Jeden z napastników skoczył z gałęzi drzewa wprost na Tomka. Ten stracił równowagę i zwalił się na ziemię razem z Papuasem. Na szczęście zwinnym podrzutem ciała zdołał odwrócić się na plecy i chwycił w przegubie dłoń godzącą w niego ostrym nożem z bambusa. Uderzeniem kolana przerzucił napastnika przez siebie. Już z rewolwerem w dłoni poderwał się z ziemi, zanim jednak zdążył nacisnąć spust, celny strzał Smugi powalił wojownika.
Kapitan Nowicki odrzucił na bok karabin bezużyteczny w leśnym gąszczu. Jego twarde jak kamień pięści siały przerażające spustoszenie. Kogokolwiek dosięgnął ręką, ten padał jak rażony gromem. Toteż w kilku chwilach rozproszył napastników, którzy w gęstwinie również nie mogli zadawać ciosów dzidami bądź strzelać z luków. Smuga raz za razem naciskał spust rewolweru. Na odgłos walki na brzegu rzeki Wilmowski w obozie szybko zorganizował pomoc; od wyspy odbiły dwie lodzie pełne zbrojnych ludzi. Huk salwy karabinowej do reszty zniechęcił Ku-ku-ku-ku do kontynuowania napadu. Zanim nadpłynęła odsiecz, czmychnęli w zarośla.