Mama i tata spojrzeli na doktora Holcombe, który powiedział do mnie:
– No cóż, Emerson, prawda jest taka, że odniosłaś bardzo poważne obrażenia. Żeby uratować ci życie, zastosowaliśmy specjalnie przez nas opracowaną procedurę medyczną, bo obrażenia, jakim uległaś są, na ogół, śmiertelne.
Wytrzeszczyłam na niego oczy.
– Ale ja żyję.
– Ponieważ procedura się powiodła – wyjaśnił tata.
– Powiodła to niewłaściwe słowo – wtrącił z entuzjazmem doktor Holcombe, a oczy zalśniły mu za okularami w plastikowych oprawkach. – Twoja dotychczasowa rehabilitacja przekroczyła nasze najśmielsze oczekiwania. Oczekiwaliśmy, że odzyskasz zdolność mówienia, nie wspominając już o funkcjach motorycznych, dopiero za wicie dni, jeśli nie tygodni. Ale, jak to bywa z ryzykownymi procedurami medycznymi, nikt nie może być pewien rezultatów. Przekonasz się, że niektóre rzeczy – na przykład twój głos, o czym już wspominałaś – będą się wy dawały inne niż przed wypadkiem…
– Dlatego to bardzo ważne, żebyś robiła to, co ci każą lekarze i pielęgniarki – dodał tata.
– Na przykład nie odklejaj czujników – powiedział doktor Holcombe i podniósłszy jeden, wcześniej przeoczony, przykleił mi go do skroni.
– I żadnych prac domowych – oznajmiła mama, która już doszła do siebie. Otarła łzy z oczu i teraz nawet spróbowała się uśmiechnąć… Całkiem nieźle jej ten uśmiech wyszedł. – Zrozumiano? Najpierw musisz wyzdrowieć. Potem się będziemy martwili, co ze szkołą.
– Dobrze – powiedziałam, przenosząc wzrok na tatę w poszukiwaniu jakiegoś – jakiegokolwiek – wyjaśnienia, co tu się naprawdę działo. Dlaczego traktują mnie, jakbym była w pierwszej klasie? Wydaje im się, że mnie nabiorą? Dlaczego nikt mi nie mówił prawdy? – Ale skoro jesieni tu już od miesiąca, może chociaż zadzwoniłabym do Christophera i dowiedziała się, co w szkole? Na pewno martwi się o mnie i zastanawia, jak się czuję. Wiecie, jestem jego jedyną przyjaciółką…
Nikt się jakoś nie rzucił, żeby mi podać telefon. Powiedzieli tylko, że mam odpoczywać, że u Christophera wszystko w porządku i że niż niedługo przywiozą mi laptopa (to kolejna moja prośba). Doktor Holcombe wezwał pielęgniarkę i kazał jej odłączyć niektóre przewody (jak się okazało, nie wszystkie były przylepione plastrami. Część kończyła się igłami, które były powtykane we mnie. Z ulgą się ich pozbyłam – no i tych, które powodowały głośne piszczenie, ilekroć wykonałam jakiś ruch).
Zanim Frida wróciła z lodami i ciastem, wszyscy traktowali mnie trochę mniej jak pacjentkę, a bardziej jak normalnego człowieka.
– Masz. – Frida, postawiła lody (polane sosem czekoladowym i przybrane bitą śmietaną i orzechami) na tacy przy łóżku. Obok lodów leżał wielki kawałek czekoladowego ciasta – jakich zjadam cztery albo nawet pięć dziennie, jeśli mnie na nie stać.
Ale teraz na samą myśl o jedzeniu czegoś tak słodkiego robiło mi się niedobrze. Dziwne, bo deser to mój ulubiony posiłek w ciągu dnia.
Wszyscy ~ mama, tata, Frida, doktor Holcombe, trzy pielęgniarki, które weszły do mojego pokoju, i ten pielęgniarz z mojej halucynacji (bo to przecież musiała być halucynacja; Lulu Collins nie mogła znaleźć się w moim szpitalnym pokoju i to z psem Nikki Howard na dodatek) – wyglądali, jakby wstrzymali oddech, czekając, aż zacznę jeść.
Nie chciałam ich rozczarować, wzięłam więc łyżeczkę, zanurzyłam ją w pucharku z lodami, uniosłam – ostrożnie, pamiętając, co się stało z wodą – do ust i zjadłam spory kęs.
– Mniam – powiedziałam.
Wszyscy w pokoju jednocześnie wypuścili oddech. I uśmiechnęli się. I roześmiali. Pielęgniarz przybił piątkę pielęgniarkom.
A ja szybko wypiłam łyk wody, bo… cały ten cukier smakował mi naprawdę obrzydliwie.
Co się ze mną dzieje? Odkąd to nienawidzę lodów?
Co ten lekarz mi zrobił?
Na szczęście, nikt nie zauważył, jak się krzywię. Wszyscy gadali tylko o tym, jak to świetnie, że tak szybko robię tak duże postępy.
Pochlebiało mi to i tak dalej, ale znaczyłoby więcej, gdybym wiedziała, w stosunku do jakiego stanu wyjściowego robię te postępy. No bo po czym tak właściwie dochodzę do zdrowia? Co mi dolega? Co mi się wcześniej uszkodziło?
I co to za „procedura”, którą wobec mnie zastosowali?
Doktor Holcombe przynajmniej w jednym miał rację: zaczynałam zauważać, że niektóre rzeczy wyglądają inaczej niż przed wypadkiem.
I nie chodziło tylko o to, że już nie lubiłam lodów. To był najmniejszy problem. Najdziwniejsze było zachowanie mojej własnej rodziny… Zupełnie jakby mnie nie znali.
Zupełnie jakbym – wiem, że to brzmi idiotycznie – ale zupełnie lak, jakbym była kimś innym.
7
Co… co się tutaj dzieje?
Takie pytanie zadałam lekarzowi i pielęgniarce – obojgu w pełnym operacyjnym stroju, łącznie z maseczkami – którzy pojawili się, jak mi się wydawało, w środku nocy, obudzili mnie potrząsaniem, n potem zaczęli przenosić z łóżka na szpitalny wózek.
– Cii – powiedziała pielęgniarka i wskazała w stronę mamy, która drzemała na krześle obok mojego łóżka. – Nie budź jej. Jest wykończona.
– Ale dokąd jedziemy? – spytałam, sztywnym ruchem przetaczając się z łóżka na wózek.
– Tylko na badania – odparł lekarz.
– W środku nocy? – zdziwiłam się. – Nie mogą zaczekać do rana?
– To bardzo ważne badania – zapewniła pielęgniarka. – Nie mogą czekać.
– No dobra – mruknęłam, układając się na cienkim materacu. Myłam ciągle śpiąca, na wpół świadoma, że wiozą mnie pustym szpitalnym korytarzem. Równie dobrze mogli mnie wieźć samym środkiem Times Square, nie zrobiłoby mi to żadnej różnicy.
– Jak się czujemy? – spytał lekarz, kiedy zatrzymał wózek na końcu tego korytarza, żeby wcisnąć guzik windy.
– Nieźle – odparłam i w tej samej chwili pielęgniarka ściągnęła maseczkę.
– Na razie w porządku – przyznała konspiracyjnym szeptem. – W dyżurce nawet nikt nie siedział. Całe piętro jest puste. Chyba nam się uda.
Wreszcie mogłam jej się dokładnie przyjrzeć. I stwierdzić, że to wcale nie pielęgniarka.
– Zaraz, zaraz – powiedziałam, gwałtownie przytomniejąc. – Ty jesteś…
Akurat w tym momencie drzwi windy się otworzyły.
– Jazda! – wrzasnęła Lulu Collins do faceta w maseczce chirurgicznej.
– Co wy sobie wyobrażacie? – spytałam ostro tę dwójkę, kiedy wepchnęli mój szpitalny wózek do windy.
– Porywamy cię – wyjaśniła Lulu, wciskając guzik z literką P jak piwnica. – Ale nie martw się. Nik. To my, Brandon i ja. Pokaż jej się, Brandon.
Lekarz – który, jak się domyślałam, wcale lekarzem nie był – zsunął maseczkę i spojrzał na mnie.
– To ja – zapewnił z szerokim uśmiechem. – Widzisz? Wszystko będzie dobrze. Przyszliśmy cię uwolnić.
– Uwolnić… – Wytrzeszczyłam na niego oczy. Był młody, jasnowłosy i nieziemsko przystojny.
I, najwyraźniej, kompletnie szalony.
– Chyba zaszła naprawdę poważna pomyłka – powiedziałam. Czy znów miałam halucynacje? Nie, to przecież niemożliwe. Halucynacje nigdy nie są szczegółowe, prawda? A ja słyszałam pikanie windy jadącej na dół, czułam owocowy zapach perfum Lulu (a może to była jej guma do żucia) i widziałam, że Brandonowi dolega dość ciężki przypadek popołudniowego (czy raczej, nocnego) zarostu, który kładł się blond cieniem na jego szczęce.
Dopiero gdy winda zjechała do podziemnego garażu, a moi porywacze skierowali wózek w stronę limuzyny – tak, limuzyny czarnej i długiej – zdałam sobie sprawę, jak poważna jest sytuacja. Bo w garażu nie było nikogo, kto by usłyszał, gdybym zaczęła wołać o pomoc.