Wtedy usłyszałam, że drzwi windy się otwierają, więc wybiegłam z pokoju Nikki. Windziarz – inny niż wczoraj w nocy – uśmiechnął się do mnie szeroko i powie dział: – Dzień dobry, panno Howard.
– Ciii. – Wskazałam na śpiących Lulu i Brandona. Oboje wyglądali jak aniołki. Nikt by nie pomyślał, że byli w stanie kogoś porwać, żeby go leczyć z prania mózgu przez „scjentologów”.
– Przepraszam – szepnął windziarz. Przytrzymał drzwi, żebym mogła wsiąść. – Na dół?
– Tak – odparłam. I weszłam do środka…
…a tuż obok moich nóg przemknęła maleńka puchata błyskawica.
– Cosy – syknęłam na suczkę Nikki Howard, która rozsiadła się na podłodze windy. – Wynocha. Wracaj do domu.
Ale Cosabella tylko cicho pisnęła.
– Naprawdę nie możesz ze mną iść. Jadę z powrotem do szpitala. – Podniosłam suczkę, postawiłam na białej wykładzinie tuż za drzwiami windy i kazałam jej tam zostać.
Ale wystarczyło jedno spojrzenie na smutną kosmatą mordkę. nie wspominając już o żałosnym popiskiwaniu, i serce mi zmiękło.
– No dobra, wskakuj – powiedziałam, bo dotarło do mnie, że jej chęć dotrzymania mi towarzystwa może mieć mniej wspólnego z miłością do mnie, a więcej z naturalną potrzebą.
Suczka wpadła do windy, wymachując kikutkiem ogonka, jak… sama nie wiem, jak czym. Jak czymś, czym się zawzięcie macha.
Windziarz uśmiechnął się do mnie (no cóż, do Nikki Howard) i zamknął drzwi. A potem zjechaliśmy do holu, gdzie te drzwi otworzył i powiedział:
– Życzę miłego dnia, panno Howard.
– Ja nie… – zaczęłam, ale wtedy dostrzegłam własne odbicie w jednej z wyłożonych lustrami ścian holu. I zrozumiałam, jakie to wszystko beznadziejne.
– Dzięki – powiedziałam i wyszłam z windy, a Cosabella podreptała za mną.
A najdziwniejszy w tym wszystkim był fakt, że chociaż tylko opłukałam twarz i umyłam zęby, Nikki Howard i tak wyglądała rewelacyjnie. Przynajmniej na tyle, że jakiś facet z UPS, który dostarczył przesyłki, upuścił ten swój elektroniczny czytnik, kiedy mnie zobaczył… A potem podniósł go z posadzki, zaczerwieniony po uszy.
Albo chodziło o to, albo po prostu zgłupiał, gdy zobaczył kogoś tak sławnego jak ja w dżinsach i skechersach.
Podejrzewałam, że to jednak ten rewelacyjny wygląd.
Można by pomyśleć, że to fajne. To znaczy, kiedy wygląda się tak rewelacyjnie, że na twój widok kurierzy z UPS tracą rezon.
Ale jeśli człowiek został w takie ciało przeszczepiony? Trudno to uznać za szczególne osiągnięcie.
Nie bardzo miałam okazję zauważyć to wcześniej, będąc świeżo porwana i ledwo zdając sobie sprawę z tego, że utkwiłam w cudzym ciele, ale hol w budynku Nikki był olbrzymi, a spod sufitu zwisał gigantyczny żyrandol.
Dokładnie pod tym żyrandolem stał Justin Bay. Wyglądał, jakby wyszedł prosto z okładki jednego z pisemek dla nastolatek mojej siostry. Był ubrany swobodnie, w dżinsy, szary sweter w serek i brązową skórzaną kurtkę. Kiedy mnie zobaczył, jego twarz stężała i zerknął nerwowo za moje ramię, jakby chciał sprawdzić, czy z windy nie wyjdzie jeszcze ktoś.
Ale gdy się przekonał, że jestem tu tylko ja, wyraźnie się odprężył. Uśmiechnął się nawet szeroko, pokazując wszystkie te swoje śnieżnobiałe, niesamowicie równe zęby.
– Przyszłaś – powiedział głosem, który znałam z tego okropnego Journeyquest.
– Tak… – potwierdziłam. Cosabella odbiegła ode mnie, kierując się w stronę obrotowych drzwi prowadzących na zewnątrz. – Ale mogę zostać tylko chwilę. Chcesz, żebym coś przekazała Lulu?
Uśmiech Justina znikł.
– Lulu? – Na jego przystojnej twarzy odmalowało się zdziwienie. – Dlaczego miałbym chcieć, żebyś coś przekazywała Lulu?
– Hm, sama nie wiem – odparłam. Suczka wspinała się na tylne łapki, tańcząc wokół drzwi. Naprawdę potrzebowała wyjść. – Po prostu pomyślałam, że chciałeś się spotkać ze mną, a nie z nią, bo masz dla niej jakąś niespodziankę.
– Czy to miał być żart? – Justin chwycił mnie za rękę i trzymał ją, patrząc mi w oczy tym swoim błagalnym spojrzeniem. Prawie płakał – zupełnie jak w tej scenie z Journeyquest. kiedy grana przez niego postać, Leander, błagała złą czarownicę, żeby nie zabijała jego ukochanej, Alany (granej przez Mishę Barton). – Nikki, gdzie ty się podziewałaś? Nie odpowiadałaś na moje telefony ani esemesy. I to przez ponad miesiąc. A potem usłyszałem, że wreszcie wróciłaś. Ale nawet do mnie nie zadzwoniłaś. Co zrobiłem nie tak? Po prostu mi powiedz.
Gapiłam się na niego z rosnącym przerażeniem, trawiąc te jego słowa. Dotarły do mnie trzy rzeczy. Po pierwsze, Justin Bay się we mnie kochał (a właściwie w Nikki Howard).
Po drugie, Nikki najwyraźniej była podłą suką, która puszczała się za plecami swojej najlepszej przyjaciółki i współlokatorki, z jej chłopakiem. Nie wspominając już, że za plecami własnego chłopaka.
A po trzecie, suczka Nikki Howard lada moment zrobi kałużę im marmurowej posadzce holu.
– Mógłbyś chwilę zaczekać? – poprosiłam Justina, uwalniając dłoń z jego uścisku. – Muszę wyprowadzić psa.
– Nikki – odparł Justin, a twarz mu pociemniała ze zdenerwowania, – Nie możesz…
– Jedną sekundkę – powiedziałam i podeszłam w stronę drzwi.
– Hej, Cosy – zawołałam na psa. – Chodź tu, maleńka. Suczka podskoczyła do mnie, kiedy pchnęłam obrotowe drzwi i wyszłam na chłodne, jesienne powietrze. Przykucnęła obok jednej z donic ustawionych przy wejściu do budynku… A ja zobaczyłam, że chciało jej się nie tylko siusiu.
I dotarło do mnie, że nie mam niczego, żeby po niej posprzątać.
– O mój Boże, tak mi przykro – przeprosiłam odźwiernego, który stał parę metrów dalej i właśnie zatrzymywał taksówkę dla innego lokatora.
Spojrzał na mnie z uśmiechem i odparł:
– Nie ma problemu, panno Howard. Zajmę się tym, jak zwykle. O kurczę. Odźwierny z budynku Nikki Howard sprzątał po jej psie? Totalna żenada. Poczułam, że się rumienię. Jakąś częścią świadomości zarejestrowałam, że to zabawne, że Nikki Howard tak łatwo się rumieni.
Ale przede wszystkim było mi okropnie wstyd. No i strasznie głupio ze względu na to, co się przed chwilą stało w holu.
– Naprawdę nie trzeba – powiedziałam. – Jeśli tylko ma pan plastikową torebkę, poradzę sobie sama.
– Nie ma takiej potrzeby, panno Howard. – Teraz odźwierny patrzył na mnie tak, jakby stwierdził, że zwariowałam. Najwyraźniej Nikki Howard nigdy nie proponowała, że posprząta po własnym psie.
– To ja, Karl. Zajmę się tym.
Miałam ochotę zapaść się pod ziemię.
– No cóż, Karl. Dziękuję. I mam jeszcze jedną prośbę. Muszę teraz gdzieś jechać. Możesz dopilnować, żeby Cosy wróciła na górę?
– Za żadne skarby nie zamierzałam znów wchodzić do holu i rozmawiać z Justinem.
Karl pokiwał głową i podszedł, żeby wziąć suczkę na ręce…
A ona popatrzyła w moją stronę i zaczęła wyć. Nie popiskiwać ani szczekać, tylko skowyczeć. Jak mały kojot z natapirowaną czuprynką. O co jej chodziło?
– Tęskni za panią – powiedział Karl, ale w jego głosie pobrzmiewała nuta powagi. – Cały czas, odkąd miesiąc temu pani wyjechała.
O mój Boże, pomyślałam. Byłam taka okropna, że porzuciłam własnego psa na miesiąc.
A potem przypomniałam sobie, że to przecież nie mój pies.
I że wcale nie jestem okropna. Karl nie wiedział, że Cosy została sama, bo jej prawdziwa właścicielka umarła. No cóż… W pewnym sensie. Jeśli Lulu nie miała racji z tą swoją wymianą dusz. Ale byłam całkiem pewna, że się myliła. Bo taka rzecz jest fizyczną niemożliwością.