Dante zapalił papierosa. – Daj mi też – poprosiła. Dał. Najemnicy skamienieli. LeMoy warknęła.
– Czemu nie powiedziałeś, że to twój pies??? – wskazała na Toy.
– Właśnie – ktoś podniósł się również. – Czemu nie powiedziałeś, że to twój pies???
– Tośmy się zachowali jak durnie… – mruknął jeden z jej wczorajszych, niedoszłych gwałcicieli. – Sorry, mała.
– Coście jej zrobili? – zainteresował się Dante.
– Nic. Miała granat – wyższy z niedoszłych gwałcicieli podał Toy swoje ogromne łapsko. – Jestem "Hot Dog" Christiansen – powiedział. – Ten drugi idiota to "Yellow" Vaskov. Jeszcze raz sorry.
– Nie ma sprawy.
Reszta najemników też zaczęła przedstawiać się kolejno. Zdaje się, że nareszcie została zaakceptowana.
Toy nachyliła się do LeMoy i spytała szeptem: – Co to jest "pies"?
– Zwiadowca szczególnego przeznaczenia. – Zwiadowca? O takim wyglądzie jak mój? LeMoy wzruszyła ramionami.
– Wy, psy, zawsze wyglądacie dziwnie – splunęła od niechcenia na ziemię. – Pamiętam jednego psa spod Rocketfield IV… Wyglądał jak mongoł. W sensie choroby, a nie narodowości. Kompletny kretyn. A jak nas chcieli uwalić, wyprowadził cały oddział. Psy zawsze są dziwne – powtórzyła.
– Dobra – ziewnęła ta śliczna, łysa Murzynka, Bett "Mobutu" Harris. – Skoro nas mają ubić, to można się przespać…
– Taaaaa… Kar już nie będzie – “Hot Dog” przyjacielsko uderzył Toy w głowę. – Dzięki piesek.
Kwitnęli w bazie jeszcze dwie doby. Toy powróciła do zawodu kucharza, choć po awansie na psa nikt tego od niej nie wymagał. Kiedy jednak obiad zrobiła druga Murzynka w oddziale, "Bokassa" Winter, zrozumiała dlaczego komuś wyrwano za to dwa zęby, a komu innemu ucięto palec. Bokassie niczego nie obcięto ani nie wyrwano, bo całe pół dnia siedziała zamknięta w szafie, krzycząc, że wypruje z kałacha do każdego, kto otworzy drzwi. Były pomysły, żeby obłożyć szafę materacami i podpalić albo owinąć folią i wpuścić tam gaz, ale… Toy uratowała tamtej życie, mówiąc, że dobra, że zrobi następny posiłek. Nie podejrzewała siebie o taki samorodny talent, ale to było korzystne. Wieczorem Winter, kiedy już odważyła się wyjść z szafy, wsunęła jej do plecaka karton fajek. Następnego dnia dostała od oddziału sześciopak piwa.
Życie w bazie mogło być fajne, skoro już nikt nie chciał z niej zedrzeć spodni w barwy ochronne z uciętymi nogawkami i przelecieć w ciemnym korytarzu. Piła to swoje piwo, ćmiła papierosa i usiłowała nie myśleć o kokainie. Na szczęście najemnicy lubili opowiadać o swoich przeszłych przewagach. Jeśli tylko ignorowało się inwektywy zastępujące co drugie słowo, jeśli się nie wierzyło, że jedną serią można załatwić czterdziestu ludzi i że szturmowy helikopter jest niczym, w porównaniu z saperską łopatką, to można było z tych mętnych opowieści wyłowić jakiś cień prawdy.
Na trzeci dzień przyszedł do nich "pan Bron". Firma Moonsung mogła wymyślić coś bardziej oryginalnego. Choćby "pana Smitha". Zobaczyli też trzech inżynierów. Wyjaśniono im oględnie, że mają lecieć w daleką przestrzeń, przejąć "duży obiekt". O szczegółach akcji dowiedzą się, "jeśli zajdzie taka konieczność".
Najemnicy śmiali się ukradkiem, szturchając Toy. Niestety… Znowu musieli nałożyć te pieprzone, ruskie skafandry. Załadowano ich do malutkiego, wojskowego transportera z demobilu – ten rzęch musiał chyba pamiętać czasy Neila Armstronga. "Złomowisko", jak błyskawicznie ochrzcili to coś żołnierze, podczepiono do układu pędnego supernowoczesnego Centaura V. Bosko. Cud, że całość nie rozleciała się przy starcie. Ale przyspieszenie mieli makabryczne. Toy, która zachlapała krwią z nosa szybkę swojego hełmu, należała jedynie do osób "średnio poszkodowanych".
W drodze "wyjątkowej łaski i dnia litości dla zwierząt", jak się wyraził Dante, pozwolono jej nawet zdjąć skafander i skorzystać z próżniowej toalety w transporterze. Pozostali mogli jedynie zdjąć hełmy. To był czysty koszmar. Inżynierowie klęli na czym świat stoi. Ich pojazd z klocków to właściwie monstrualny zbiornik paliwa z przyczepionym mikroskopijnym silnikiem Centaura i dospawanym, jeszcze mniejszym "Złomowiskiem". Tym się nie dało praktycznie kierować. Dysze tego cuda warsztatowej improwizacji nie tkwiły na osi, tylko z boku i trzeba je było przekosić. Ale w tym położeniu grzały zbiornik z paliwem, który w każdej chwili mógł się zamienić w dość dużą kulę ognia. Inżynierowie już pod koniec pierwszego dnia po prostu wyli, usiłując manewrować. Jedynie ciągłe przyspieszanie wychodziło im dobrze.
Nocy, która potem nastąpiła, właściwie nie można opisać. Nad ranem zaczęli się przyzwyczajać. Nikt nie spał. To zresztą było niemożliwe na drucianych ławeczkach "Złomowiska", do których przypięli się pasami, żeby nie połamać kończyn. Potem Toy niewiele już pamiętała. Może zapadała w krótkie drzemki, a może to były tylko omdlenia… Na pewno majaczyła, bo Yellow krzyczał, żeby przestała nazywać go alfonsem. Coś kupowała od LeMoy, bo pamiętała jak przez mgłę, że Hutton, kiedy już przestała wymiotować do plastikowego woreczka, powiedziała, że OK, przywiezie towar we wskazane miejsce, jak tylko znajdą się z powrotem na Ziemi. Hot Dog chyba miał wódkę, ale nie chciał się podzielić i ktoś go walnął kawałkiem ławki. A może jej się tylko śniło? Sen czy jawa najemnika… to była jedna wielka czarna rozpacz.
Potem nastąpiła chwila nieważkości. A potem… hamowanie. Naprawdę niewiele pamiętała. Nie miała pojęcia nawet, jak długo lecieli. Musiała coś jeść w trakcie podróży, bo stwierdziła nagle, że cały przód kombinezonu ma pochlapany dość miło pachnącą, spożywczą papką.
Kiedy dotarli do celu, Dante pozwolił im się wyspać. Całe pięć godzin w nieważkości. Lewitowali więc, zderzając się nawzajem we wnętrzu "Złomowiska". Nie tylko Toy miała koszmary. Co chwilę ktoś wierzgał nagle, kopał lub krzyczał, budząc pozostałych.
Toy miała wrażenie, że spuchła jej głowa, a pod oczami wyrosły szypułki. Nigdy nie była zdeklarowaną pacyfistką, ale też za żadne skarby nie była militarystką. Teraz jednak, czując totalne zmęczenie, wypluta do granic możliwości, w zepsutym, pomazanym jej własną krwią, niskim skafandrze, troszeczkę rozumiała morderców z My Lai. Jakby jej teraz, w tym stanie, kazali iść pacyfikować jakąś wieś, to by poszła. Normalnie wykonałaby rozkaz, byleby tylko móc potem położyć się w łóżku, móc coś zjeść bez wymiotów, móc się umyć, móc opanować strach. Żeby jej tylko tak nie drżały ręce, żeby nie szczękały zęby, żeby z całych sił nie musiała zaciskać pośladków. Żeby móc coś zobaczyć, mimo piekących oczu…
Kazano im włożyć hełmy i uszczelnić skafandry. Ktoś otworzył drzwi "Złomowiska". Nie było żadnej śluzy. Powietrze uciekło momentalnie. Przyczepiono ich do liny ciągniętej przez skuter. Czuła, że na pewno się zaziębi. Była cała spocona, nie działał regulator temperatury, a skafander znowu przywalił jakieś straszne ciśnienie wewnątrz. Miała zepsutą osłonę przeciwsłoneczną, co oszczędziło jej przynajmniej widoku "kompletnej pustki, gdzie jedyną znajomą rzeczą było słońce", jak ktoś ładnie powiedział. Nie widziała też gigantycznej, wirującej powoli konstrukcji przed nimi. Nie mogła oddychać normalnie, jej kałach chyba przerzynał właśnie linę łączącą ją ze skuterem, trzęsła się cała ze strachu, zimna i niewyspania. I to ma być życie żołnierza? A gdzie zatykanie flagi na Okinawie???
– Kurwa! – jęknęła.
– Nie szczekać w słuchawki! – ryknął Dante.
– No, ale mała ma rację – dodał ktoś zmęczonym głosem. – Cisza radiowa!
Skuter w coś rąbnął. O Matko Boska! Trzydzieści osób na linie przypieprzyło kolejno w metalową powierzchnię. Bum, bum, bum… Toy tylko cudem się nie zsikała.