Выбрать главу

Wtem odległość między nimi zaczęła się zwiększać. Jason usłyszał tupot na schodach, cichnący, w miarę jak uciekający zabójca się oddalał. Carlos uciekał, dzikie zwierzę potrzebowało pomocy, było ranne. Bourne otarł krew z twarzy i szyi, stanął przed podziurawionymi drzwiami, otworzył je i z bronią gotową do strzału wyszedł na wąski korytarz. Z wielkim wysiłkiem dobrnął do nie oświetlonych schodów. Nagle z dołu dobiegły go okrzyki.

– Człowieku, co robisz, do cholery? Pete! Pete! Rozległy się dwa strzały.

– Joey! Joey!

Potem usłyszał pojedynczy strzał gdzieś na dole i odgłos padających ciał.

– Boże! O Boże! Matko…

O znowu dwa strzały, a po nich chrapliwy krzyk konającego. Trzeci człowiek został zabity.

Jak to on powiedział? „Dwóch cwaniaczków i cztery ofermy”. A więc ta ciężarówka należała do planu Carlosa. Carlosa! Zabójca przywiózł ze sobą dwóch swoich żołnierzy – to były właśnie te pierwsze trzy ofermy. Trzej uzbrojeni mężczyźni i Carlos, który miał tylko jeden karabin. Bourne został osaczony na najwyższym piętrze budynku. Ale Carlos wciąż jest w środku. W środku! Gdyby Jasonowi udało się stąd wydostać, wówczas Carlos byłby osaczony! Gdyby tylko mógł się stąd wydostać! Wydostać!

Na końcu korytarza, w ścianie frontowej było okno zasłonięte czarną storą. Jason, utykając, zaczął iść w tamtą stronę. Trzymał się za szyję i przyciskał mocno ramię do boku, żeby złagodzić ból w piersi. Zerwał storę. Okno było małe; także i tutaj zobaczył grubą, pryzmatyczną taflę szkła, przez którą wpadało purpurowe i niebieskie światło. Nie tłukące się szkło i framuga wzmocniona specjalnymi okuciami. Wtem jego uwagę przykuła Siedemdziesiąta Pierwsza ulica. Ciężarówka znikła! Ktoś musiał odjechać, jeden z żołnierzy Carlosa! Zostało więc dwóch. Tylko dwóch. A on, Bourne, jest na górze, gdzie zawsze ma się przewagę.

Z grymasem bólu na twarzy, pochylony, Bourne dotarł do pierwszych drzwi z lewej strony naprzeciwko schodów. Otworzył je i wszedł do środka. Na pierwszy rzut oka pokój wyglądał na zwykłą sypialnię z lampami, ciężkimi meblami i obrazami. Chwycił najbliższą lampę, wyrwał sznur z gniazdka i podszedł z nią do poręczy. Uniósł wysoko nad głowę i cisnął w dół; odskoczył, gdy tylko usłyszał brzęk metalu i szkła. Nastąpiła nowa seria strzałów; kule cięły sufit, tworząc w tynku bruzdę. Jason wydał z siebie przeraźliwy krzyk, który przeszedł w wołanie, a to z kolei w długi, rozpaczliwy jęk, po czym zapadła cisza. Ostrożnie przesunął się do końca poręczy. Czekał. Wszędzie panowała cisza.

Udało się. Usłyszał powolne, ostrożne kroki; zabójca był na pierwszym piętrze. Kroki stawały się coraz bliższe, coraz głośniejsze, na czarnej ścianie pojawił się niewyraźny cień. Teraz! Bourne wyskoczył z ukrycia i oddał cztery szybkie strzały do postaci na schodach. Rany od kul i krew utworzyły ukośną linię na kołnierzu mężczyzny. Zatoczył się i wrzeszcząc z bólu i wściekłości spadał pochylony ze schodów. Nagle jego ciało znieruchomiało; leżał rozciągnięty na trzech ostatnich stopniach twarzą do góry. W rękach trzymał śmiercionośną broń – automatyczny karabin maszynowy z podpórką.

Teraz! Jason rzucił się w stronę szczytu schodów i przytrzymując się poręczy zaczął zbiegać w dół, próbując utrzymać resztki równowagi. Nie wolno mu stracić ani chwili, okazja może się już nie powtórzyć. Jeżeli ma się dostać na pierwsze piętro, to tylko teraz, po zabiciu tego człowieka. Bourne wiedział, że to nie Carlos, gdy przeskakiwał nad ciałem. Ten człowiek był wysoki, miał białą, bardzo białą skórę i nordyckie lub północnoeuropejskie rysy, na pewno nie przypominały rysów południowca.

Jason wbiegł na korytarz pierwszego piętra; wypatrywał cieni, przywierając raz po raz do ściany. Zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. W oddali, gdzieś w dole, rozległo się ostre zgrzytnięcie. Wiedział, co robić dalej. Morderca jest na parterze. Nie hałasował rozmyślnie; dźwięk nie wydawał się na tyle głośny ani wystarczająco długi, by oznaczać pułapkę. Carlos był ranny – zmiażdżone kolano lub złamany nadgarstek mogły sprawić, że wpadł na jakiś mebel lub tak jak Bourne stracił równowagę i zawadził bronią o ścianę. To właśnie Jason chciał wiedzieć.

Przykucnął i w tej pozycji zaczął skradać się z powrotem w kierunku schodów i ciała rozciągniętego na stopniach. Musiał się na chwilę zatrzymać; tracił siły i dużo krwi, za dużo. Próbował ściągnąć skórę tuż pod brodą i zewrzeć ranę na piersi, aby tylko zatamować krew. Na próżno. Żeby przeżyć, musiał wydostać się z tego budynku, znaleźć się z dala od miejsca, gdzie narodził się Kain. Jason Bourne… skojarzenia, jakie wywoływały te słowa, wcale nie były zabawne. Złapał oddech, wyciągnął rękę i wyrwał karabin maszynowy z dłoni zabitego. Był gotów.

Umierał, ale był gotów. Znajdź Carlosa. Złap Carlosa w pułapkę… Zabij Carlosa! Wiedział, że nie może się stąd wydostać. Czas nie działał na jego korzyść. Wykrwawi się, zanim wyjdzie na zewnątrz. Koniec był zarazem początkiem: Kain to Carlos, a Delta to Kain. Pozostawało tylko jedno dręczące pytanie: Kim jest Delta? Nie miało to już jednak znaczenia. Było poza nim, wkrótce nadejdą ciemności, nie gwałtowne, lecz pełne spokoju… uwolnią go od tego pytania…

A wraz z jego śmiercią będzie wolna jego ukochana, Marie. Dopilnują tego uczciwi ludzie na czele z prawym człowiekiem z Paryża, którego syn został zamordowany na rue du Bac i którego życie zniszczyła dziwka mordercy. Za kilka minut, pomyślał Jason sprawdzając cicho magazynek, spełni obietnicę daną temu człowiekowi, dotrzyma tajnej umowy, którą kiedyś zawarł z nieznanymi ludźmi. A spełniając obietnicę i dotrzymując umowy, da wyraz prawdzie. Jason Bourne zginął przed laty tego właśnie dnia; odejdzie znowu, lecz tym razem weźmie ze sobą Carlosa. Był gotów.

Położył się i zaczął się czołgać na łokciach w kierunku szczytu schodów. Czuł pod sobą krew, do jego nozdrzy docierał słodki, delikatny zapach, przywodząc go rzeczywistości. Czas uciekał. Dotarł do pierwszego stopnia, podkulił nogi i włożył rękę do kieszeni, szukając jednej z rakiet sygnalizacyjnych, które kupił w sklepie z artykułami wojskowymi na Lexington Avenue. Rozumiał już ten wewnętrzny przymus, który kazał mu je wtedy kupić. Znów był w zapomnianym Tam Quan, nie pamiętał nic poza wspaniałymi, oślepiającymi błyskami światła. Rakiety wydobyły te wspomnienia, oświetlą teraz dżunglę.

Z małego okrągłego wgłębienia u nasady rakiety wyjął pokryty woskiem lont, włożył go do ust i przegryzając skrócił do mniej więcej dwóch centymetrów. Następnie sięgnął do drugiej kieszeni, wyjął plastykową zapalniczkę i przełożył wraz z rakietą do lewej ręki. Wsunął podpórkę pod prawe ramię, a broń wcisnął w przesiąkniętą krwią kurtkę; była tam bezpieczna. Położył się, wyprostował nogi i wężowym ruchem, z głową do przodu, zaczął pokonywać ostatnią część schodów, plecami uderzając o ścianę.

Dotarł do połowy schodów. Wszędzie cisza, ciemność, wszystkie światła wygaszone… Światła? Światła? A co się stało ze światłem słonecznym, które widział w holu zaledwie przed paroma minutami? Wpadało przez okno balkonowe na drugim końcu pokoju, tego pokoju za korytarzem, lecz teraz widział tylko ciemności. Drzwi na dole zostały zamknięte, zamknięto także jedyne drzwi na tym korytarzu; można je było zlokalizować jedynie dzięki wąskiej smudze światła. Carlos kazał mu zgadywać. Za którymi drzwiami się kryje? A może uciekł się do lepszego podstępu? Może stoi w ciemnościach wąskiego korytarza? Bourne poczuł przeszywający ból w łopatce, znów trysnęła krew i przemoczyła flanelową koszulę. Jeszcze jedno ostrzeżenie: zostało niewiele czasu.

Oparł się o ścianę, broń położył poziomo na cienkich prętach poręczy i wymierzył w dół, w ciemności korytarza. Teraz! Pociągnął za spust. Staccato wybuchu wyrwało poręcz i podpierające ją słupki. Poniżej pociski grzechotały o drzwi i ściany. Puścił spust i wsunął rękę pod gorącą lufę. Prawą dłonią chwycił plastykową zapalniczkę, w lewej trzymał rakietę. Nacisnął zapalniczkę i przytknął płomień do krótkiego lontu. Znów ujął broń i pociągnął za spust, siejąc na parterze straszne spustoszenie. Gdzieś spadł na podłogę kryształowy żyrandol. Ciemność wypełniło śpiewne zawodzenie rykoszetów, i nagle – światło! Oślepiające światło rakiety sygnalizacyjnej zapalającej dżunglę, oświetlającej drzewa i ściany, ukryte ścieżki i mahoniowe korytarze. Wszędzie czuć było odór śmierci i dżungli, w której właśnie się znalazł Jason.

Almanach do Delty, Almanach do Delty! Wycofaj się, wycofaj!

Nigdy! Nie teraz. Nie w samej końcówce. Kain to Carlos, a Delta to Kain. Złap Carlosa w pułapkę! Zabij Carlosa!

Bourne wstał i oparł się o ścianę; w lewej ręce trzymał rakietę, w prawej broń. Zapadał się w wyłożone dywanem podszycie, mocnym kopnięciem otwierał przed sobą drzwi i niszczył srebrne ramki i trofea, które wylatywały w powietrze ze stolików i półek. Wysoko ku drzewom. Przerwał ogień. Nikogo nie było w tym cichym, nie przepuszczającym dźwięków, eleganckim pokoju. Nikogo na ścieżce w dżungli.

Błyskawicznie odwrócił się na pięcie i chwiejnym krokiem wrócił na korytarz, znacząc ściany długą serią z karabinu. Nie ma nikogo.

Drzwi na końcu wąskiego, ciemnego korytarza. Za nimi pokój, gdzie narodził się Kain i gdzie umrze, ale nie sam.

Przestał strzelać, przełożył rakietę do prawej ręki i sięgnął do kieszeni po drugą. Wyciągnął ja, znów wyjął lont, włożył do ust i przegryzł parę milimetrów od miejsca, gdzie stykał się z galaretowatą substancją zapalającą. Nastąpiła eksplozja światła, która go oślepiła. Trzymając niezgrabnie obie rakiety w lewej ręce i mrużąc oczy dotarł do drzwi; z trudnością utrzymywał równowagę.