– Henri! Ça va? Maintenant, l’ascenseur?
W mózgu Jasona zamajaczył obraz innego Francuza, człowieka na pograniczu histerii, mężczyzny nie dającego wiary temu, co widzi – obraz niedoszłego zabójcy, który wybiegł z „Le Bouc de Mer” na mroczną rue Sarrasin mniej niż dwadzieścia cztery godziny temu. Marsylczyk nie zmarnował czasu. Wieści dotarły już do Zurychu – trup ożył. I żył. Zabić go!
Lewe ramię Bourne’a opasało od tyłu szyję Francuza w windzie, jego prawa ręka szarpnęła ucho mężczyzny.
– Ilu was jest? – rzucił po francusku. – Ilu czeka na dole? Gdzie?
– Sam się przekonasz, świnio!
Klatka dźwigu znajdowała się w połowie drogi do holu na parterze.
Jason zgiął Francuzowi kark, naderwał mu ucho i zmiażdżył twarz na ścianie windy. Francuz zawył, osunął się na podłogę, a Bourne przygniótł go do ziemi kolanem; natychmiast wyczuł kaburę rewolweru. Rozerwał mu płaszcz, sięgnął pod materiał i znalazł rewolwer o krótkiej lufie – teraz był już pewien, że ktoś wyłączył w windzie czujniki reagujące na obecność broni. Koenig! Będzie o nim pamiętał. Amnezja, nie amnezja, on Koeniga sobie zapamięta. Wbił rewolwer w rozwarte usta Francuza.
– Gadaj, bo odstrzelę ci potylicę!
Francuz jęknął gardłowo; Bourne cofnął broń i przytknął mu ją do policzka.
– Dwóch. Jeden na dole przy windach, drugi na chodniku, przy samochodzie.
– Przy jakim samochodzie?
– Przy peugeocie.
– Kolor! Jakiego koloru?
Winda zwalniała, lada chwila stanie.
– Brązowego.
– Facet w holu. Jak jest ubrany?
– Nie wiem…
Jason musnął lufą skroń leżącego.
– Lepiej sobie przypomnij!
– W płaszcz! W czarny płaszcz!
Klatka windy zatrzymała się. Bourne dźwignął Francuza na nogi. Drzwi otworzyły się. Z lewej stał mężczyzna w ciemnym deszczowcu; nosił dziwaczne okulary w złotej oprawie. Mężczyzna zrobił krok w przód. Jego oczy przesłonięte szkłami ogarnęły sytuację i dostrzegły krew na policzku Francuza. Uniósł dłoń schowaną w głębi szerokiej kieszeni płaszcza i naprowadził niewidoczną lufę rewolweru na cel z Marsylii.
Jason pchnął Francuza od siebie, w otwór drzwi. Usłyszał trzy szybkie, wyciszone tłumikiem strzały. Francuz krzyknął gardłowo, zasłonił się rękami w ostatnim proteście, wygiął w tył i upadł na marmurową posadzkę. Obok zabójcy w okularach jakaś kobieta zaniosła się przeraźliwym wrzaskiem. Dołączyli do niej inni i wrzeszczeli: „Ratunku! Policja!”, kierując wołanie do wszystkich i do nikogo.
Bourne wiedział, że nie może użyć broni, którą zabrał Francuzowi. Nie miała tłumika i huk wystrzałów natychmiast by go zdradził. Wsunął rewolwer do kieszeni płaszcza, ominął rozhisteryzowaną kobietę, złapał za ramiona windziarza w liberii, obrócił zdezorientowanym biedakiem wkoło i pchnął go w stronę mordercy w ciemnym deszczowcu.
Teraz puścił się biegiem ku szklanym drzwiom głównego wejścia. Panika w holu sięgała zenitu. Portier z czerwoną boutonnière, który zagadał do niego po francusku godzinę temu, krzyczał coś w słuchawkę telefonu. Umundurowany strażnik z pistoletem w dłoni miotał się w drzwiach, barykadując wyjście. Jego oczy błądziły nieprzytomnie po kłębiącym się chaotycznie tłumie, aż zatrzymały się na nim, na Jasonie – droga ucieczki była odcięta. Unikając wzroku strażnika, Bourne zwrócił się bezpośrednio do portiera przy telefonie.
– On nosi okulary w złotych oprawkach! – wrzasnął. – To on! Widziałem go!
– Co?! Kim pan jest?!
– Przyjacielem Walthera Apfla! Słuchaj pan! Ten człowiek nosi okulary w złotych oprawkach! I czarny płaszcz przeciwdeszczowy! Jest tam!
Biurokratyczna mentalność nie zmieniła się od stuleci – słyszy się nazwisko wyższego urzędnika i bez gadania wykonuje rozkazy.
– Herr Apfel! – Portier banku Gemeinschaft spojrzał na strażnika. – Słyszałeś?! On nosi okulary! Okulary w złotych oprawkach!
– Tak jest! – Strażnik rzucił się w tłum.
Jason wycofał się w stronę szklanych drzwi. Pchnął ich prawe skrzydło i zerknął na zewnątrz wiedząc, że musi szybko uciekać. Nie wiedział jednak, czy mężczyzna tkwiący na chodniku obok peugeota nie rozpozna go, i czy nie wpakuje mu kuli w łeb.
Strażnik minął zabójcę w ciemnym płaszczu, który szedł wolniej niż ludzie ogarnięci paniką, i który nie nosił już okularów. Minął go i zawrócił do wyjścia, do Bourne’a.
Na chodniku, w rosnącym zamieszaniu Jason znalazł sprzymierzeńca – gapie już się gromadzili. Policyjne wozy śmigały po Bahnhofstrasse, ich syreny zawodziły coraz głośniej. Otoczony zewsząd ludźmi, Bourne przeszedł kilka metrów w prawo, a potem wbił się w tłum ciekawskich, szukając schronienia przy witrynach sklepów, z dala od jezdni. Ciągle spoglądał w stronę krawężnika i dostrzegł wreszcie peugeota, dostrzegł mężczyznę z rękami ukrytymi złowieszczo w kieszeniach płaszcza; czuwał obok samochodu. Dziesięć, piętnaście sekund później do peugeota zbliżył się człowiek w ciemnym deszczowcu. Zbliżywszy się, założył na powrót okulary w złotych oprawkach i mrugał chwilę, przyzwyczajając wzrok do szkieł. Obaj mężczyźni zagadali coś do siebie, lustrując jednocześnie ulicę.
Bourne rozumiał ich konsternację. Przez oszklone drzwi banku udało mu się wyjść nie okazując paniki, wyjść i wmieszać się w tłum. Początkowo zamierzał biec, lecz z obawy przed zdemaskowaniem biec zaczął dopiero później, gdy znalazł się daleko od szklanych wrót Gemeinschaft. W ślady Bourne’a nie poszedł nikt inny, bo wszystkich pozostałych zatrzymano w środku, a kierowca peugeota nie skojarzył Jasona z człowiekiem przeznaczonym na odstrzał już w Marsylii – nie rozpoznał go!
Kiedy pierwszy wóz policyjny zajechał na miejsce zdarzenia, mężczyzna w złotych okularach zdjął płaszcz i wrzucił go przez okno do peugeota. Skinął na kierowcę, który wsiadł i przekręcił kluczyk w stacyjce. Morderca zdjął delikatnie szkła i zrobił coś, czego Jason zupełnie nie oczekiwał: zawrócił, szybkim krokiem ruszył w stronę szklanych drzwi i dołączył do policjantów, którzy akurat wbiegli do banku.
Bourne śledził wzrokiem peugeota; odjechawszy od krawężnika, samochód pomknął ulicą Bahnhofstrasse. Tłum gapiów zaczynał rzednąć, wielu ludzi jednak przepychało się do ciężkich drzwi, wyciągając szyje, stając na czubkach palców. Zaglądali do środka, dopóki w progu nie zjawił się policjant i nie odpędził ciekawskich domagając się, żeby zrobili przejście aż do krawężnika. Jeszcze na nich krzyczał, gdy zza północno-zachodniego rogu ulicy wyjechała karetka pogotowia. Ostrzegając ludzi, trąbiła wściekle sygnałem, wyła przenikliwie syreną na dachu, aż w końcu z trudem wcisnęła się w miejsce zwolnione przez peugeota. Jason nie mógł dłużej zwlekać. Musiał dostać się do hotelu, zabrać rzeczy i czym prędzej uciekać z Zurychu, uciekać ze Szwajcarii. Do Paryża.
Dlaczego do Paryża?! Dlaczego nalegał, żeby pieniądze wysłano właśnie do Paryża?! Nie zastanawiał się nad tym w gabinecie Apfla, gdy znieruchomiał zaszokowany nieprawdopodobnymi sumami, jakie mu tam okazano. Były tak olbrzymie, że nie umiał ich pojąć wyobraźnią, dlatego reagował odrętwieniem i wsłuchiwał się w szept instynktu. A instynkt wywołał skądś obraz Paryża. Tak, jak gdyby w Paryżu kryło się coś niezmiernie istotnego. Co?! Dlaczego?!
Znów nie miał czasu… W drzwiach banku zobaczył ludzi w białych kitlach. Dźwigali nosze. Na noszach spoczywało ciało z głową zakrytą – znak śmierci. Jason zrozumiał ów znak. Gdyby nie umiejętności, które nabył w niepojęty dla siebie sposób, właśnie on leżałby teraz na noszach.
Na rogu spostrzegł wolną taksówkę i ruszył ku niej biegiem. Trzeba uciekać z Zurychu. Trzeba uciekać, bo wieści z Marsylii już tu dotarły: trup zmartwychwstał. Jason Bourne żyje. Zabić go. Zabić Jasona Bourne’a!
Na litość boską – dlaczego?!
Miał nadzieję zastać w recepcji zastępcę dyrektora „Carillon du Lac”, ale nie zastał. Pomyślał więc, że właściwie wystarczy zostawić mu… jak to on się nazywa? Stossel? Tak, Stossel… zostawić mu krótki liścik. Nie musi przecież wyjaśniać, dlaczego tak nagle wyjeżdża, a pięćset franków to aż nadto za tych kilka godzin spędzonych w „Carillon du Lac”, wystarczą też jako wynagrodzenie za przysługę, o którą ma zamiar prosić Herr Stossla.
Kiedy wrócił do pokoju, wrzucił do walizki przybory do golenia, sprawdził, czy rewolwer zabrany Francuzowi jest w kieszeni płaszcza, i usiadł przy biurku, by napisać liścik. Zaadresował go: „Her Stossel, Zastępca Dyrektora”. Był w nim między innymi następujący ustęp, ustęp, który łatwo, zbyt łatwo wyszedł mu spod pióra: „…Pewnie niedługo skontaktuję się z Panem w sprawie listów, których oczekuję na ten adres. Mam nadzieję, że nie sprawi Panu zbytniego kłopotu dopilnowanie mojej poczty i odebranie jej w moim imieniu”.
Gdyby nadeszły jakieś wiadomości z tajemniczego Treadstone-71, chciałby je znać. I na pewno pozna, to przecież Zurych.
Włożył banknot pięciusetfrankowy w złożony arkusik papieru listowego i zakleił kopertę. Chwycił walizkę, wyszedł z pokoju i ruszył przez hol w stronę wind. Były ich cztery, nacisnął guzik i obejrzał się do tyłu przypominając sobie Gemeinschaft. Nie zobaczył jednak nikogo. Brzdęknął dzwonek i nad trzecią windą zapaliło się czerwone światło. Zjeżdżała w dół. Świetnie. Jak najszybciej musi się przecież dostać na lotnisko, musi opuścić Zurych i Szwajcarię. Wiadomość została doręczona.
Drzwi windy się otworzyły. Między dwoma mężczyznami stała kobieta o kasztanowych włosach. Przerwali rozmowę, skinęli głowami przybyszowi, zauważyli walizkę i odsunęli się trochę na bok; gdy drzwi się zamknęły, podjęli na nowo rozmowę. Byli dobrze po trzydziestce, mówili po francusku cicho i szybko. Kobieta spoglądała raz na jednego mężczyznę, raz na drugiego, to uśmiechała się, to nad czymś zastanawiała. Nie podejmowali ważnych decyzji. Na wpół poważna wymiana zdań przeplatana była śmiechem.