Выбрать главу

Na skrzyżowaniu zmieniło się światło.

– Niech pani rusza, ale pomału. Żadnych głupstw – powiedział Jason. Przez zamknięte okno machnął ręką do policjanta. – Raz jeszcze przepraszam! – wrzasnął.

Policjant wzruszył ramionami i odwrócił się do kolegi, wznawiając przerwaną rozmowę.

– Kiedy ja naprawdę byłam skołowana – powiedziała dziewczyna. Jej łagodny głos zadrżał. – Tyle tu samochodów… O Boże, złamał mi pan rękę!… Łajdak!

Bourne puścił ją, zaniepokojony jej wybuchem gniewu. Wolał, kiedy się bała.

– Nie myśli chyba pani, że w to uwierzę? – spytał.

– W to, że złamał mi pan rękę?

– Że była pani skołowana.

– Mówił pan, że niedługo mamy skręcać w lewo, więc myślałam tylko o tym, żeby skręcić.

– Na drugi raz niech pani patrzy, co się dzieje na jezdni. – Odsunął się, ale nie spuszczał wzroku z jej twarzy.

– Pan naprawdę zachowuje się jak zwierzę – szepnęła, zamykając na chwilę oczy. Natychmiast je otworzyła, znów ogarnięta trwogą.

Wjechali w Löwenstrasse. Była to szeroka ulica, przy której stały niskie domki z cegły i masywnych belek, wciśnięte między okazy nowoczesnej architektury z gładkiego betonu i szkła. Pełne uroku dziewiętnastowieczne kamieniczki bynajmniej nie traciły w zestawieniu z funkcjonalną nijakością współczesnych budynków. Jason bacznie śledził numery domów: osiemdziesiąt ileś, a dalej coraz niższe numery. Z każdą chwilą rosła liczba starych kamieniczek, natomiast nowoczesne wieżowce mieszkalne stawały się coraz rzadsze, aż wreszcie cała ulica wróciła w zamierzchłe czasy. Teraz ciągnął się wzdłuż niej już tylko szereg schludnych, dwupiętrowych kamieniczek. Ich dachy i okna obramowane były drewnem. Kamienne schodki z poręczami prowadziły do drzwi ukrytych w niszach, omywanych światłem powozowych latarni. Bourne rozpoznał obraz, którego nie mógł znikąd pamiętać. Nie to jednak go zdumiało, lecz co innego; ten szereg domów przywołał inną scenę – bardzo wyraziste wspomnienie innego szeregu kamienic, podobnych w zarysie, a jednak dziwnie odmiennych. Tamte były zniszczone, starsze, bynajmniej nie tak schludne i zadbane… miały popękane szyby w oknach, a z uszkodzonych poręczy sterczało poszczerbione żelazo. Gdzieś dalej, w innej dzielnicy… Zurychu – tak, bo przecież byli właśnie w Zurychu. W niewielkiej dzielnicy, do której prawie nigdy nie zaglądali ludzie nie będący jej stałymi mieszkańcami, i która pozostała w tyle za resztą miasta, ale nie zachowała staroświeckiego wdzięku.

– Steppdeckstrasse – powiedział sam do siebie, skupiwszy się na obrazie, który ukazał mu się we wspomnieniu. Widział drzwi pokryte resztkami czerwonej farby, tak ciemnej, jak jedwabna suknia kobiety siedzącej obok niego. – Pensjonat… na Steppdeckstrasse.

– Co? – spytała z niepokojem Marie St. Jacques. Najwidoczniej odniosła jego słowa do siebie i wpadła w panikę.

– Nic. – Przestał przyglądać się jej sukience i wyjrzał przez okno. – Tam jest numer trzydzieści siedem – powiedział, wskazując piąty dom w rzędzie. – Niech pani zatrzyma samochód.

Wysiadł pierwszy, a jej kazał przesunąć się na siedzeniu i także wysiąść prawymi drzwiami. Rozruszał nogi na próbę i wziął od niej kluczyki.

– Może pan chodzić – powiedziała dziewczyna. – A skoro tak, to mógłby pan także prowadzić samochód.

– Pewnie mógłbym.

– No to proszę mnie puścić! Zrobiłam wszystko, czego pan ode mnie żądał.

– Jeszcze jeden drobiazg.

– Nikomu nic nie powiem. Czy pan tego nie rozumie? Jest pan ostatnim człowiekiem, którego chciałabym jeszcze raz oglądać na oczy, ostatnim, z jakim chciałabym mieć w jakikolwiek sposób do czynienia. Nie chcę być świadkiem na rozprawie, nie chcę mieć nic wspólnego z policją, nie chcę zeznawać, nic z tych rzeczy! Nie chcę nawet otrzeć się o to, o co pan się ociera! Boję się śmiertelnie… a mój strach gwarantuje panu bezpieczeństwo, nie rozumie pan? Niech pan mnie puści, proszę.

– Nie mogę.

– Pan mi nie wierzy.

– To bez znaczenia. Pani jest mi potrzebna.

– Do czego?

– Musi mi pani pomóc załatwić pewną sprawę, to zupełne głupstwo. Nie mam prawa jazdy. Bez prawa jazdy nie można wynająć samochodu, a ja muszę go mieć.

– Przecież ma pan ten, którym przyjechaliśmy.

– Wystarczy najwyżej na godzinę. Niedługo ktoś wyjdzie z „Carillon du Lac” i zacznie go szukać. Wszystkie radiowozy dostaną opis tego samochodu.

Spojrzała na niego. W jej błyszczących oczach malowała się śmiertelna trwoga.

– Nie chcę tam iść z panem. Słyszałam, co mówił ten człowiek, w restauracji, jeżeli usłyszę coś jeszcze, pan mnie zabije.

– To, co pani dotąd usłyszała, jest dla mnie równie pozbawione sensu jak dla pani, a może nawet bardziej. Chodźmy!

Ujął ją za ramię, drugą ręka opierając się o poręcz, żeby w miarę możności oszczędzić sobie bólu przy wchodzeniu po schodach.

Kobieta patrzyła na niego wzrokiem, w którym osłupienie mieszało się ze strachem.

Pod drugą skrzynką na listy widniało nazwisko M. Chernak, a niżej dzwonek. Bourne nie dotknął go, lecz nacisnął sąsiednie cztery W ciągu paru sekund rozległa się kakofonia głosów, dobywających się z głośniczków zakrytych ażurowymi płytkami. Głosy te, mówiące szwajcarską niemczyzną, dopytywały, kto dzwoni. Jeden z lokatorów nie odezwał się, lecz od razu nacisnął brzęczyk otwierający drzwi. Jason wszedł, popychając przed sobą Marie St. Jacques.

Pchnął ją pod ścianę i odczekał chwilę. Z góry dobiegał odgłos otwieranych drzwi, a potem kroków, zmierzających w stronę schodów.

– Wer ist da?

– Johann?

– Wie bitte?

Cisza, a po chwili słowa wypowiedziane zirytowanym tonem. Znów kroki. Drzwi się zamknęły. M. Chernak mieszkał na pierwszym piętrze, pod numerem 2C. Bourne ujął dziewczynę za ramię, dokuśtykał wraz z nią do schodów i zaczął mozolną wspinaczkę. Kobieta oczywiście miała rację. Byłoby znacznie lepiej, gdyby poszedł bez niej, ale nic nie mógł na to poradzić – naprawdę potrzebował jej pomocy.

Podczas tygodni spędzonych w Port Noir studiował mapy samochodowe – do Lucerny była najwyżej godzina jazdy, a do Berna dwie i pół godziny, może trzy. Mógł pojechać do któregoś z tych dwóch miast, wysadzić dziewczynę po drodze w jakimś odludnym miejscu i zniknąć. Była to wyłącznie kwestia koordynacji wszystkich posunięć. Miał dość pieniędzy, żeby wyrobić sobie odpowiednie kontakty. Potrzebował tylko kanału, którym mógłby wydostać się z Zurychu, a właśnie ona była takim kanałem.

Przed wyjazdem musiał jednak poznać prawdę. Musiał porozmawiać z człowiekiem, który nazywał się…

M. Chernak. Nazwisko to wypisane było na prawo od dzwonka u drzwi. Jason stanął obok nich, pociągając za sobą kobietę.

– Mówi pani po niemiecku? – spytał.

– Nie.

– Niech pani nie kłamie.

– Mówię prawdę.

Bourne rozejrzał się po krótkim korytarzu. Pomyślał chwilę.

– Proszę zadzwonić – powiedział. – Jeżeli drzwi się otworzą, niech pani po prostu stanie w progu. Jeżeli nikt nie otworzy, tylko odezwie się ze środka, proszę powiedzieć, że ma pani wiadomość – pilną wiadomość – od przyjaciela z „Drei Alpenhäuser”.

– A jeśli ten ktoś powie, żebym wsunęła kartkę pod drzwi?

Jason spojrzał na nią.

– Bardzo dobrze – stwierdził.

– Po prostu nie chcę więcej przemocy – powiedziała. – Nie chcę już nic wiedzieć, niczego oglądać. Chcę tylko…

– Wiem – przerwał. – Wrócić do podatków Cezara i wojen punickich. Jeżeli każą pani włożyć kartkę pod drzwi, proszę powiedzieć, że wiadomość jest ustna i może ja pani przekazać tylko komuś, kto będzie odpowiadał znanemu pani rysopisowi.

– A jeśli spyta o ten rysopis? – spytała lodowatym tonem. Zmysł analityczny na moment wziął górę nad strachem.

– Głowa pracuje, pani doktor – powiedział Jason.

– Jestem po prostu dokładna. Boję się. Już przecież panu mówiłam. Co mam zrobić, jeśli każą mi podać rysopis?

– Niech ich pani pośle do diabła i powie, że kto inny przekaże wiadomość. Potem ma pani iść w stronę schodów.

Podeszła do drzwi i nacisnęła dzwonek. Z wnętrza dobiegł jakiś dziwny odgłos. Chrobot – coraz głośniejszy, równomierny. Po chwili dźwięk umilkł, rozległ się natomiast donośny głos.

– Was ist los?

– Niestety, nie mówię po niemiecku – powiedziała kobieta.

– Englisch. O co chodzi? Kim pani jest?

– Mam pilną wiadomość od przyjaciela z „Drei Alpenhäuser”.

– Proszę wsunąć kartkę pod drzwi.

– To niemożliwe. Nie dano mi nic na piśmie. Muszę osobiście powtórzyć wiadomość człowiekowi, którego wygląd mi opisano.

– To chyba nic trudnego – odparł głos. Szczęknął zamek i drzwi otworzyły się. Bourne odsunął się od ściany i stanął w progu.

– Pan zwariował! – krzykną! mężczyzna mający zamiast nóg dwa kikuty. Siedział na wózku inwalidzkim. – Proszę wyjść! Proszę się stąd wynosić!

– Nie mam ochoty więcej tego słuchać – powiedział Jason, wciągając dziewczynę do mieszkania i zamykając drzwi.

Nietrudno było namówić Marie St. Jacques, żeby podczas rozmowy obu mężczyzn pozostała w niewielkiej alkowie. Posłuchała z ochotą. Beznogi Chernak bliski był paniki. Jego wyniszczona twarz przybrała kolor kredy. Kaleka miał brudne, szpakowate włosy, zmierzwione na czole i karku.

– Czego pan ode mnie chce? – spytał. – Przy ostatniej transakcji przysiągł pan, że to już naprawdę ostatnia! Nic więcej nie mogę zrobić. Nie mogę ryzykować. Byli u mnie posłańcy. Mimo zachowania wszelkiej ostrożności, mimo tylu ogniw pośrednich jednak i tu dotarli! Jeżeli któryś zostawi jeden adres w niewłaściwym miejscu, będzie po mnie!