Выбрать главу

– Jak na to, ile musiał pan ryzykować, nie jest z panem aż tak źle – powiedział Bourne stojąc przed kaleką. Gorączkowo zastanawiał się nad jakimś słowem czy zdaniem, które mogłoby uruchomić potok informacji. Przypomniał sobie o kopercie. „Jeżeli coś się nie zgadzało, ja nie miałem z tym nic wspólnego”. Grubas z „Drei Alpenhäuser”.

– To tylko drobne korzyści w porównaniu z ryzykiem, jakie podjąłem – odparł Chernak, kręcąc głową. Pierś mu falowała. Kikuty nóg wysunięte poza krawędź wózka poruszały się obrzydliwie w tę i z powrotem. – Zanim pojawił się pan w moim życiu, byłem zadowolony, miałem powody do zadowolenia, mein Herr, bo byłem naprawdę drobną płotką. Stary żołnierz, który zdołał jakoś dotrzeć do Zurychu – ofiara wybuchu, kaleka, do niczego niezdatny, posiadający jedynie pewne informacje, których zatajenie skąpo opłacali dawni koledzy. Był to przyzwoity dochód, niewielki, ale wystarczający. A potem pan mnie odnalazł…

– Jestem wzruszony… – przerwał mu Jason. – Porozmawiajmy o kopercie, tej, którą przekazał pan naszemu wspólnemu znajomemu z „Drei Alpenhäuser”. Kto ją panu dał?

– Posłaniec. Któż by inny?

– Skąd ta koperta pochodziła?

– Nie mam pojęcia. Przyszła w pudełku, tak jak wszystkie. Rozpakowałem ją i posłałem dalej. Przecież sam pan chciał, żebym tak zrobił. Mówił pan, że już nie może pan tu przychodzić.

– Ale pan ją otworzył – rzekł Bourne z naciskiem.

– Ależ skąd!

– A gdybym panu powiedział, że zginęła pewna suma.

– Odpowiedziałbym, że nie została wypłacona. Nie było jej w kopercie! – Kaleka podniósł głos. – Ale ja panu nie wierzę. Gdyby było tak, jak pan mówi, nie przyjąłby pan zlecenia. Ale pan przyjął to zlecenie. Więc po co pan teraz przyszedł?

Bo muszę poznać prawdę. Bo już wariuję. Widzę i słyszę rzeczy, których nie rozumiem. Jestem sprawnym, zaradnym… warzywem! Pomocy!

Bourne odsunął się od wózka. Bez żadnego konkretnego zamiaru podszedł do półki z książkami, na której stało parę fotografii opartych o ścianę. Wyjaśniały one przeszłość człowieka, którego Jason miał za plecami. Żołnierze niemieccy z owczarkami na smyczach, stojący grupami obok baraków ogrodzonych drutem kolczastym…

I przed bramą z takiegoż drutu, nad którą wisiała tablica z napisem, częściowo widocznym na zdjęciu. DACH…

Dachau.

Człowiek za jego plecami. Wykonał jakiś ruch? Jason odwrócił się: kaleka trzymał rękę w płóciennej torbie, przymocowanej do wózka; oczy mu płonęły, wyniszczoną twarz ściągnął grymas. Szybko wyjął z torby rękę, w której trzymał rewolwer o krótkiej lufie; zanim Bourne zdążył sięgnąć po broń, inwalida wystrzelił. Strzały padły jeden po drugim. Lodowaty ból przeszył głowę, a potem lewe ramię Jasona – o Boże! Dał nura w prawo, wykonując piruet na dywanie, pchnął w stronę kaleki ciężką lampę stojącą na podłodze, znowu wykonał skręt, aż znalazł się z tyłu za wózkiem. Przykucnął i skoczył przed siebie, wpierając prawy bark w plecy kaleki. Ten wypadł z wózka na podłogę. Bourne sięgnął do kieszeni po broń.

– Zapłacą mi za twojego trupa! – wrzeszczał Chernak, wijąc się na podłodze. Próbował przyjąć pozycje, z której mógłby oddać celny strzał. – Nie poślesz mnie do grobu! Ja pierwszy ciebie w nim zobaczę! Carlos zapłaci! Jak Boga kocham, zapłaci!

Jason rzucił się w lewo i strzelił. Chernakowi głowa odskoczyła do tyłu, a z gardła trysnęła krew. Nie żył.

Zza drzwi alkowy dobiegł krzyk. Narastał – głuchy, przeciągły skowyt, w którym przeplatały się lęk i odraza. Krzyk kobiety… ależ oczywiście, kobieta! Jego zakładniczka – ta, dzięki której miał się wydostać z Zurychu! O Chryste – na niczym nie może skoncentrować wzroku! Skroń przeszywa mu potworny ból!

Nie docierało do jego świadomości, że ból rozrywa mu czaszkę. Stopniowo odzyskał wzrok. Zobaczył otwarte drzwi łazienki, a za nimi ręczniki, umywalkę i szafkę z lustrem. Wbiegł do łazienki i szarpnął lustro z taką siłą, ze wyskoczyło z zawiasów, gruchnęło na podłogę i rozprysło się w drobny mak. Półki. Paczki gazy, plastry i… niczego więcej nie zdążył chwycić. Musiał się czym prędzej wynieść z tego mieszkania. Strzały. Huk wystrzałów mógł kogoś zaalarmować. Bourne wiedział, że musi się stąd wydostać – zabrać zakładniczkę i uciekać! Alkowa, alkowa. Gdzież ona jest?

Krzyk, zawodzenie… trzeba iść za tym dźwiękiem! Dotarł do drzwi i otworzył je kopniakiem. Kobieta… zakładniczka – jakżeż ona ma na imię, do diabła? – stała pod ścianą. Twarz miała zalaną łzami, usta rozchylone. Jason wbiegł do alkowy, złapał kobietę za rękę w przegubie i pociągnął za sobą.

– Mój Boże, zabiłeś go! – krzyczała kobieta. – Starca bez…

– Zamknij się! – krzyknął. – Pchnął ją w stronę drzwi, otworzył je i wypchnął kobietę za próg. Widział zamazane sylwetki w drzwiach mieszkań, przy poręczach, w korytarzach. Wszyscy zaczęli biegać, pojawiać się i znikać. Słyszał trzask zamykanych raptownie drzwi, krzyki. Lewą ręką chwycił kobietę za ramię. Kiedy zacisnął dłoń, ostry ból przeszył mu łopatkę. Popchnął kobietę w stronę klatki schodowej i zmusił, żeby z nim zeszła. Opierał się na niej, w prawej ręce trzymając broń.

Dowlekli się do sieni i do masywnych drzwi.

– Otwieraj! – rozkazał. Posłuchała. Minąwszy rząd skrzynek na listy doszli do drzwi frontowych. Puścił ją na chwilę. Sam otworzył drzwi i wyjrzał na ulicę, nasłuchując ryku syren, wycia karetek. Cisza.

– Chodź! – powiedział, ciągnąc ją w dół po kamiennych stopniach i dalej na chodnik. – Sięgnął do kieszeni krzywiąc się z bólu i wyjął kluczyki do samochodu. – Wsiadaj!

W samochodzie rozpakował gazę i przytknął cały zwój do skroni. Gaza zaczęła wchłaniać strużkę krwi. Z głębi świadomości Jasona wyłoniło się poczucie dziwnej ulgi. A wiec to tylko draśnięcie. Wpadł w panikę, gdy kula trafiła go w głowę, ale pocisk na szczęście nie wniknął do wnętrza czaszki. Nie, nie wniknął. Nie miały więc powtórzyć się męczarnie, jakie znosił w Port Noir.

– Ruszaj, do cholery! Musimy się stad wynosić!

– Dokąd? Nie powiedział pan, dokąd jechać. – Kobieta nie krzyczała. Przeciwnie – była całkiem spokojna. Dziwnie spokojna. Patrzyła na niego… ale czy rzeczywiście na niego?

Znów zaczynało mu się kręcić w głowie. Wszystko zamazywało się przed oczami.

– Steppdeckstrasse…

Usłyszał to słowo, lecz nie był pewien, kto je wymówił. Jeszcze raz ujrzał w myślach drzwi pokryte ciemnoczerwoną farbą, popękane szyby… poszczerbione żelazo.

– Steppdeckstrasse – powtórzył.

Co się działo? Czemu silnik nie zapalił? Czemu samochód nie ruszył z miejsca? Czy ona nie słyszy, co się do niej mówi?

Dotychczas oczy miał zamknięte. Teraz je otworzył. Rewolwer! Broń leżała na jego kolanach. Położył ją tam, kiedy przykładał sobie bandaż do skroni… dziewczyna uderzała ręka w rewolwer, raz po raz! Broń spadła z hukiem na podłogę. Sięgnął, żeby ją podnieść, a wtedy kobieta popchnęła go tak, że głową uderzył w okno. Otworzyła drzwi z lewej strony, wyskoczyła na chodnik i rzuciła się do ucieczki. Z każdą chwilą coraz bardziej się oddalała! Jego zakładniczka – ta, dzięki której miał opuścić miasto, uciekała chodnikiem Löwenstrasse!

Nie mógł pozostać w samochodzie, nie ośmieliłby się go prowadzić. Była to stalowa pułapka, która ściągnęłaby na niego uwagę otoczenia. Schował broń do kieszeni, w której miał już zwój plastra, i chwycił gazę; zacisnął ją w lewej pięści, gotów natychmiast przyłożyć sobie opatrunek do skroni, gdyby krew znów popłynęła. Wysiadł z samochodu i pokuśtykał chodnikiem, starając się iść jak najszybciej.

Prędzej czy później musiał przecież dotrzeć do jakiegoś rogu ulicy, a potem do taksówki. Steppdeckstrasse.

Marie St. Jacques biegła środkiem szerokiej, opustoszałej ulicy, przecinając kolejne kręgi światła padającego z latarń. Machając rękami bezskutecznie usiłowała zatrzymać któryś z samochodów pędzących Löwenstrasse. Ilekroć omywało ją światło reflektorów jakiegoś nadjeżdżającego z tyłu pojazdu, odwracała się ku niemu twarzą i podnosiła ręce w błagalnym geście, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Samochody przyspieszały i mijały ją. Bądź co bądź działo się to w Zurychu, a Löwenstrasse nocą każdemu wydawała się za szeroka, za ciemna, położona za blisko wyludnionego parku i rzeki Sihl.

Mężczyźni jadący którymś z kolejnych aut zwrócili jednak na nią uwagę. Kierowca zgasił reflektory, z daleka zauważywszy kobietę. Zwrócił się do swego towarzysza, mówiąc szwajcarską niemczyzną:

– To może być ona. Chernak mieszka niedaleko stąd, na tej samej ulicy.

– Hamuj. Niech podejdzie. Miała być ubrana w jedwabną… tak, to ona.

– Upewnijmy się, nim zawiadomimy resztę.

Wysiedli z samochodu. Pasażer dyskretnie obszedł maskę, żeby stanąć po tej samej stronie co kierowca. Obaj mieli na sobie urzędowe garnitury w konserwatywnym stylu. Ich twarze przybrały wyraz uprzejmy, zarazem jednak poważny i rzeczowy. Kobieta, ogarnięta paniką, podeszła do nich. Mężczyźni szybkim krokiem wyszli na środek jezdni.

– Fräulein! Was ist los? – zawołał kierowca.

– Na pomoc! – krzyknęła Marie St. Jacques. – Nie… nie mówię po niemiecku. Nicht sprechen. Proszę wezwać policję… Polizei!

Towarzysz kierowcy przemówił autorytatywnym tonem, który natychmiast ją uspokoił.

– My właśnie jesteśmy z policji – rzekł po angielsku. – Züriche Sicherheit. Z początku nie byliśmy pewni. To pani jest tą kobietą z „Carillon du Lac”?

– Tak! – zawołała. – Ten człowiek nie chciał mnie puścić! Wciąż mnie bił i straszył bronią! To było straszne!

– Gdzie on się teraz znajduje?

– Jest ranny. Dostał postrzał. Uciekłam z samochodu… on w nim siedział, kiedy uciekałam! – wskazała za siebie, w głąb Löwenstrasse. – O, tam. Chyba dwie przecznice stąd. Gdzieś w połowie drogi między drugą a trzecią. Coupé, szare coupé. Jest uzbrojony.