– A jeśli to będzie niemożliwe? Jeśli ktoś panią rozpoznał?
– Zaprzeczę wszystkiemu. Było ciemno. W sali wybuchła panika.
– Rozumuje pani teraz niezbyt metodycznie, a już na pewno nie tak metodycznie, jak będzie to robiła policja szwajcarska. Mam lepszy pomysł. Niech pani zadzwoni do przyjaciółki z prośbą, żeby spakowała wszystkie pani bagaże i zapłaciła za hotel. Potem niech pani weźmie ode mnie pieniądze, ile pani chce, i wsiądzie w pierwszy samolot lecący do Kanady. Łatwiej zaprzeczać na odległość.
Spojrzała na niego w milczeniu i skinęła głową.
– To bardzo kusząca propozycja.
– I bardzo rozsądna.
Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, a jej oczy zdradzały napięcie, jakie coraz silniej w niej narastało. Wreszcie odwróciła się od łóżka i podeszła do okna, spoglądając w kierunku pierwszych promieni wschodzącego słońca. Obserwował twarz Marie, na którą spływało blade, żółtawe światło poranka, czuł jej zdenerwowanie i wiedział, skąd się brało. Nie mógł kobiecie w niczym pomóc; wybawiona od strachu, od potwornego poniżenia, jakiego żaden mężczyzna nigdy nie zrozumie, od śmierci, robiła to, co uważała za słuszne. A swoim postępowaniem łamała wszelkie prawo.
Odwróciła się gwałtownie od okna, oczy jej płonęły.
– Kim pan jest?
– Słyszała pani, co mówili.
– Ale co innego widziałam! Co innego czuję!
– Proszę nie szukać usprawiedliwień dla swoich czynów. Postąpiła pani tak, a nie inaczej. Nie wnikajmy w pobudki, dajmy temu spokój.
Spokój. Boże, dlaczego nie zostawiła mnie pani w spokoju? Czułbym teraz tylko pustkę. A tak, odzyskam wkrótce siły i znów będę musiał walczyć, znów stawić wszystkiemu czoło.
Nagle stanęła w nogach łóżka, z bronią w ręce. Wycelowała pistolet w Jasona; głos jej drżał.
– Chce pan, żebym zmieniła zdanie? Żebym zadzwoniła na policję i podała im ten adres?
– Jeszcze kilka godzin temu powiedziałbym, że tak. Ale teraz nie potrafię się na to zdobyć.
– Więc kim pan jest?
– Podobno nazywam się Bourne. Jason Charles Bourne.
– Co to znaczy „podobno”?
Spojrzał na pistolet, na ciemny wylot lufy. Nie pozostało nic innego, jak wyznać prawdę… taką, jaką zdołał poznać.
– Co to znaczy? – powtórzył jej pytanie. – Wie pani o mnie prawie tyle co ja sam.
– Nie rozumiem.
– Dobrze, opowiem pani swoją historię. Może poczuje się pani lepiej. Może gorzej. Nie mam pojęcia. Ale opowiem pani, bo to wszystko, co wiem.
Opuściła pistolet.
– Słucham.
– Moje życie zaczęło się pięć miesięcy temu na Île de Port Nor, niewielkiej wysepce na Morzu Śródziemnym…
Słońce sięgało już koron rosnących przed domem drzew, a jego promienie prześwitujące między targanymi wiatrem gałęziami rzucały na ściany świetliste, nieregularne plamy, kiedy Bourne, całkiem wyczerpany, opadł z powrotem na poduszkę. Skończył swoją opowieść; nie miał już nic do dodania.
Marie, z podkurczonymi pod siebie nogami, siedziała w głębokim, obitym skórą fotelu po drugiej stronie pokoju; na stoliku obok leżał pistolet i paczka papierosów. Kobieta siedziała niemal bez ruchu, ze spojrzeniem utkwionym w Jasonie; nawet kiedy paliła, jej oczy ani razu nie przesunęły się po pokoju, ani razu nie oderwały od twarzy mężczyzny. Słuchała go z uwagą analityka, który szacuje dane, ocenia fakty.
– Ciągle pan to powtarzał – powiedziała cicho, kolejne słowa wymawiając bardzo powoli: – „Nie mam pojęcia”… „Sam chciałbym to wiedzieć”. Często wpatrywał się pan w coś tak intensywnie, że ogarniał mnie lęk. Kiedy pytałam pana, o co chodzi, co pan dalej zamierza, znów padała ta sama odpowiedz: „Nie mam pojęcia”. Mój Boże, to straszne, co pan przeżył… i nadal przeżywa.
– Po tym, jak z panią postąpiłem, pani mi jeszcze współczuje?
– To dwie całkiem różne sprawy – odparła marszcząc w zadumie czoło.
– Różne?
– Wywodzące się z jednego źródła, lecz rozwijające się niezależnie od siebie… bywają takie absurdy w ekonomii… Wtedy na Löwenstrasse, zanim poszliśmy do mieszkania Chernaka, błagałam, żeby pan mnie z sobą nie zabierał. Byłam pewna, że jeśli cokolwiek więcej usłyszę, zabije mnie pan. I wówczas powiedział pan najdziwniejszą rzecz pod słońcem: „To, co pani dotąd usłyszała, jest dla mnie równie pozbawione sensu jak dla pani, a może nawet bardziej…” Pomyślałam sobie, że nie jest pan przy zdrowych zmysłach.
– Amnezja jest pewną formą obłędu. Zdrowy człowiek ma pamięć. Ja nic nie pamiętam.
– Dlaczego się pan nie przyznał, że Chernak chciał pana zabić?
– Nie było czasu na wyjaśnienia i nie wydawało mi się to istotne.
– Może panu nie… ale dla mnie miało to znaczenie.
– Dlaczego?
– Dlatego, że żywiłam nadzieję, że nie będzie pan pierwszy strzelał do kogoś, kto nie próbuje pana zabić.
– Ależ próbował. Zostałem ranny.
– Nie znałam kolejności wypadków; nie powiedział mi pan o tym.
– Nie rozumiem…
Marie zapaliła papierosa.
– To trudno wytłumaczyć, ale przez cały ten czas, kiedy byłam pańską zakładniczką, nawet wówczas, kiedy mnie pan uderzył czy ciągnął za sobą przytykając mi broń do brzucha, do głowy, bałam się, piekielnie się bałam, ale widziałam coś w pańskich oczach… jakby pewne wahanie, niechęć… Nie umiem tego lepiej określić.
– No dobrze, ale do czego pani zmierza?
– Nie jestem pewna. Przypominam sobie również inną scenę, kiedy siedzieliśmy przy stoliku w „Drei Alpenhäuser”. Na widok tego grubasa, który szedł w naszą stronę, kazał mi pan przysunąć się do ściany i zasłonić ręką twarz. „Dla pani własnego dobra. Po co miałby panią później rozpoznać”.
– No właśnie, po co.
– „Dla pani własnego dobra”. Morderca psychopata nie myśli tymi kategoriami. Przypominałam sobie te słowa i to dziwne spojrzenie w pańskich oczach… żeby nie zwariować.
– Wciąż nie rozumiem, do czego pani zmierza.
– Ten człowiek w okularach w złotej oprawie, który udawał policjanta, powiedział, że jest pan okrutnym mordercą i że trzeba pana powstrzymać, zanim pan znów kogoś zabije. Gdyby nie ta historia z Chernakiem, nie uwierzyłabym mu. Ani w to, że jest policjantem, ani w to, że pan jest mordercą. Policjanci inaczej się zachowują, nie strzelają w ciemnych uliczkach pełnych ludzi. Pan po prostu starał się… i nadal stara… ocalić własną skórę, ale na pewno nie jest pan mordercą.
Bourne podniósł rękę.
– Pani wybaczy, ale mam wrażenie, że pani ocena sytuacji wynika z nieuzasadnionego poczucia wdzięczności. Twierdzi pani, że szanuje fakty. W porządku, spójrzmy na fakty. Słyszała pani, co o mnie mówili; bez względu na to, co pani sądzi i czuje, liczą się tamte słowa. Jedno jest pewne: otrzymywałem wypchane pieniędzmi koperty, żeby wykonać konkretne zlecenia, i chyba jest to dość oczywiste, o jakiego typu zlecenia mogło chodzić. Mam konto z szyfrem numerycznym w Gemeinschaft Bank, a na nim ponad cztery miliony dolarów. Skąd się wzięło tyle forsy? W jaki sposób taki człowiek jak ja, umiejący posługiwać się bronią, dochodzi do tak wielkiej fortuny? – Wpatrywał się w sufit; ból powracał, a wraz z nim uczucie beznadziejności. – To są fakty, droga pani. Pora się pożegnać.
Marie wstała z fotela i zgasiła papierosa, następnie podniosła ze stolika pistolet i podeszła do łóżka.
– Czy nie sądzi pan, że zbyt pochopnie pan się potępia?
– Szanuję fakty.
– A zatem jeśli to, co pan mówi, jest prawdą, również i mnie czeka pewne konkretne zadanie do spełnienia… jako praworządny i prawomyślny obywatel powinnam zadzwonić na policję i donieść, gdzie się pan ukrywa.
Uniosła wyżej pistolet. Bourne odwrócił głowę.
– Myślałem, że…
– Że co? – przerwała mu. – Przecież uważa się pan za zbira, z którym jak najszybciej należałoby skończyć, nieprawdaż? Leży pan tu, mówiąc o sobie z taką ostatecznością, a jednocześnie chyba rozczulając się nad sobą i licząc na moje… – jak to pan określił? – nieuzasadnione poczucie wdzięczności, tak? Powiem panu coś. Nie jestem idiotką. Gdybym choć przez chwilę wierzyła w to, co o panu mówią inni, nie byłoby mnie tu; pana też nie. Fakty nie poparte dowodami nie są faktami. Pan nie przedstawił mi żadnych faktów, tylko konkluzje, wnioski, jakie pan wyciągnął na podstawie słów ludzi, których sam pan uważa za śmieci.
– I na podstawie tajemniczego konta z czterema milionami dolarów. Proszę o nim nie zapominać.
– Jakżebym mogła? Uchodzę za geniusza od spraw finansowych. Nie wiem, czy ucieszy się pan, kiedy pozna rzeczywisty powód, dla którego założono panu to konto, ale przynajmniej jest ono zaopatrzone w klauzulę nadającą wszystkiemu w miarę normalny charakter. Zgodnie z nią każdy upoważniony dyrektor korporacji Tread coś tam może mieć w nie wgląd, a przypuszczalnie nawet naruszyć jego zawartość. Płatni mordercy nie miewają takich kont.
– Co z tego, że nazwa korporacji figuruje w klauzuli, skoro nie znalazłem jej w żadnej książce telefonicznej?
– W książce telefonicznej? Ależ pan naiwny… Wracajmy jednak do przerwanego wątku. To jak, mam dzwonić na policję czy nie?
– Zna pani moją odpowiedź. Wolałbym nie, ale nie mogę pani powstrzymać.
Opuściła pistolet.
– W porządku, nie zadzwonię. Z tego samego powodu, dla którego pan wolałby, żebym nie dzwoniła. Oboje nie wierzymy, że jest pan tym, za kogo tamci pana uważają.
– Więc w co pani wierzy?
– Nie wiem, nie jestem pewna. Wiem tylko to, że siedem godzin temu leżało na mnie wstrętne bydlę; czułam na sobie jego usta, ręce, i byłam przekonana, że za chwilę zginę, i że przyszedł mi na ratunek człowiek, który zamiast uciekać, wrócił po mnie, narażając własne życie. Chyba po prostu wierzę w tego człowieka.