Выбрать главу

Chmury, jakie nad nim wisiały, rozsunęły się; ból ustąpił. Jasona ogarnęła euforia: jedno kłamstwo wyszło na jaw! A skoro dopuszczono się jednego kłamstwa, może dopuszczono się wielu!

Zerknął na zegarek; było kwadrans po dziewiątej. Marie opuściła już kawiarnię i czekała teraz na schodach przed muzeum Cluny. Odłożył gazety na półki i czym prędzej ruszył w stronę drzwi, ogromnych jak w katedrze. Czas naglił.

Szedł bulwarem Saint-Michel, z każdym krokiem zwiększając tempo. Czuł się jak człowiek skazany na stryczek, któremu nagle zdjęto pętlę z szyi, i chciał się z kimś podzielić tym tak niecodziennym doświadczeniem. Na pewien czas wynurzył się z zatrważającego mroku oraz rozhukanych fal i – podobnie jak wtedy, w owym słonecznym wiejskim pensjonacie – znalazł moment prawdziwego wytchnienia. Spieszył więc do kobiety, która dała mu wiarę i nadzieję, żeby wziąć ją w ramiona i powiedzieć jej, że jeszcze nie wszystko stracone.

Zobaczył Marie na schodach; stała z rękami skrzyżowanymi na piersi dla osłony przed marcowym wiatrem, który dął od bulwaru. Z początku nie zauważyła Jasona; nerwowo wodziła wzrokiem po zadrzewionej ulicy. Sprawiała wrażenie osoby niespokojnej, zatroskanej, zniecierpliwionej, która boi się, że nie ujrzy tego, kogo pragnie ujrzeć, że nie spełnią się jej marzenia.

Jeszcze dziesięć minut temu jej obawy miały się ziścić.

Nagle go spostrzegła. Ożywiła się i radosny uśmiech rozpromienił jej twarz. Zaczęli biec sobie naprzeciw, ona w dół po schodach, on w górę, i spotkali się w pół drogi. Przez moment stali przytuleni, szczęśliwi, nie odzywając się, sami jedni na Saint-Michel.

– Czekałam i czekałam – powiedziała wreszcie szeptem Marie. – Martwiłam się o ciebie i bardzo się bałam. Czy coś się stało? Nic ci nie jest?

– Nie. Dawno nie czułem się tak świetnie.

– Słucham?

Położył ręce na jej ramionach.

– „Pół roku temu zabito człowieka”… pamiętasz? W oczach Marie zgasł błysk radości.

– Tak.

– Ja go nie zabiłem. Wiem to na pewno.

Znaleźli mały hotel w zatłoczonym centrum Montparnasse’u. Recepcja i pokoje przedstawiały dość opłakany widok, jednakże nastrój niegdysiejszej elegancji nadawał wnętrzu ponadczasowy urok. Było to ciche, spokojne miejsce w samym sercu tętniącego życiem miasta; właśnie dzięki temu, że właściciele akceptowali postęp, jaki dokonywał się na zewnątrz, lecz nie ulegali jego wpływom, hotel miał niepowtarzalny klimat.

Jason skinął głową siwemu portierowi, którego obojętność przeszła w pobłażliwość z chwilą, gdy otrzymał dwudziestofrankowy napiwek, i zamknął za nim drzwi.

– Pewnie bierze cię za diakona z prowincji, któremu ślinka cieknie na myśl o nocnych igraszkach – powiedziała Marie. – Zauważyłeś, że od razu poszłam w stronę łóżka?

– Nic się nie martw, portier Herve będzie bardzo ochoczo spełniał wszystkie nasze życzenia. Nie dopuści nikogo do gości, którzy dają tak sute napiwki. – Zbliżył się do kobiety i wziął ją w ramiona. – Dzięki za uratowanie mi życia.

– Drobnostka, kochany. – Podniosła ręce ujmując jego twarz w swoje dłonie. – Ale więcej nie każ mi na siebie tyle czekać. O mało nie zwariowałam ze strachu, że ktoś cię rozpoznał… i że stało się coś złego.

– Zapominasz o jednym: nikt nie wie, jak wyglądam.

– Nie licz na to; zresztą to nieprawda. Na Steppdeckstrasse było ich wtedy czterech, dochodzi jeszcze ten drań z parku. Oni żyją, Jasonie. I wszyscy cię widzieli.

– Niezupełnie. Widzieli ciemnowłosego, kulejącego mężczyznę z obandażowaną głową. Tylko dwóch miało okazję przyjrzeć mi się z bliska: ten facet z pierwszego piętra i tamten typ z parku. Pierwszy przez jakiś czas nie wyjedzie z Zurychu… nie może chodzić i ma strzaskaną rękę. A drugi był oślepiony blaskiem latarki, więc niewiele zobaczył.

Opuściła ręce i zmarszczyła czoło; jej bystry umysł analizował to, co usłyszała.

– Nigdy nic nie wiadomo. Mogą cię rozpoznać.

Zmień kolor włosów… to zmienisz twarz. Słowa Geoffreya Washburna z Île de Port Noir.

– Powtarzam ci, że widzieli ciemnowłosego mężczyznę, a w dodatku była noc. Słuchaj, umiesz się posługiwać wodą utlenioną?

– Nigdy nie rozjaśniałam sobie włosów.

– W takim razie rano poszukam jakiegoś zakładu. Tu na Montparnassie powinno ich być pełno. Powiada się, że blondyni mają większe powodzenie…

Badała wzrokiem jego twarz.

– Próbuję sobie wyobrazić, jak będziesz wyglądał.

– Inaczej. Drobna różnica, ale powinna wystarczyć.

– Może masz rację. Obyś się tylko nie mylił. – Pocałowała go w policzek: oznaczało to zmianę tematu. – A teraz wyjaśnij, co się stało? Gdzie byłeś? Czego dowiedziałeś się o tym… o tym wypadku sprzed pół roku?

– Że wydarzył się niecałe sześć miesięcy temu i właśnie dlatego nie jestem mordercą.

Opowiedział jej wszystko, pomijając jedynie decyzję, którą podjął, że więcej się już nie zobaczą. Jednakże to, co przemilczał, Marie sama odgadła.

– Gdyby ta data, dwudziestego czwartego sierpnia, nie wbita ci się tak mocno w pamięć, nie przyszedłbyś na spotkanie, prawda?

Skinął głową.

– Masz rację.

– Wiedziałam. Czułam to. W drodze z kawiarni do muzeum przez chwilę ledwo mogłam oddychać. Miałam wrażenie, że się duszę. Wierzysz mi?

– Wolałbym nie wierzyć.

– Ale tak było.

Siedzieli blisko siebie, ona na łóżku, on na stojącym obok fotelu. Wyciągnął rękę po jej dłoń.

– Wciąż mam wątpliwości, czy słusznie zrobiłem, że tu przyszedłem… ja znałem tego człowieka, widziałem jego twarz, byłem w Marsylii jeszcze czterdzieści osiem godzin przed zabójstwem!

– Ale go nie zabiłeś.

– Więc po co tam pojechałem? I dlaczego inni myślą, że to ja strzelałem? Istne szaleństwo! – Zerwał się z krzesła; w jego oczach znów odmalował się ból. – Ale zapominam, że nie jestem całkiem normalny… jestem człowiekiem, który nic nie pamięta, nie pamięta całego swojego życia.

– Z czasem znajdziesz odpowiedzi. – Marie mówiła tonem rzeczowym, pozbawionym współczucia. – Jak nie tu, to gdzie indziej, może w samym sobie.

– Oj, chyba nie. Washburn powiedział, że przy amnezji wszystko się przestawia, miesza… otwierają się inne tunele, inne okna… – Podszedł do parapetu, oparł się o niego i spojrzał w dół na światła Montparnasse’u. – Nawet widoki są inne i nigdy nie będą takie jak dawniej. Gdzieś tam na zewnątrz żyją ludzie, których znam i którzy mnie znają. Tysiące kilometrów stad żyją różni moi znajomi, tacy, których lubię, i tacy, których nie cierpię. Może mam żonę, dzieci, nie wiem. Czuję się tak, jakbym unosił się na wietrze, który targa mną we wszystkie strony; ilekroć próbuję opaść na ziemię, znów porywa mnie do góry.

– Wysoko?

– Tak.

– Skakałeś z samolotu. – Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu.

Odwrócił się.

– Skąd wiesz?

– Wczoraj mówiłeś o tym przez sen. Byłeś zlany potem, twarz miałeś rozgrzaną, czerwoną, musiałam ja przecierać zwilżonym ręcznikiem.

– Dlaczego rano nic nie wspomniałaś?

– Wspomniałam; spytałam, czy byłeś pilotem albo czy boisz się latania, zwłaszcza nocą.

– Nie wiedziałem, o co ci chodzi. Trzeba było mnie mocniej przycisnąć.

– Bałam się. Byłeś bliski histerii, a ja nie mam w tych sprawach doświadczenia. Staram ci się pomóc w odzyskaniu pamięci, ale nie mogę badać twojej podświadomości. To może tylko lekarz.

– Lekarz? Spędziłem z lekarzem prawie sześć miesięcy.

– Po tym, co o nim opowiadałeś, jestem zdania, że warto zasięgnąć drugiej opinii.

– Nie! – krzyknął gniewnie, zdziwiony złością, jaka go ogarnęła. – Nie chcę!

– Dlaczego nie? – Marie podniosła się z łóżka. – Potrzebujesz pomocy, Jasonie. Może psychiatra…

– Nie! – krzyknął ponownie, nie potrafiąc się opanować, wściekły sam na siebie. – Nie pójdę do żadnego psychiatry. Nie mogę.

– Ale dlaczego? Wyjaśnij mi – poprosiła stając naprzeciw niego.

– Bo… bo po prostu nie mogę.

– Powiedz mi tylko dlaczego.

Popatrzył na nią, a potem odwrócił się i oparłszy ręce o parapet, znów spojrzał w dół:

– Dlatego, że się boję. Ktoś mnie okłamał i nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo jestem wdzięczny losowi za to, że prawda okazała się inna. Ale może to jedyne kłamstwo, może wszystko poza tym się zgadza? Co wtedy?

– A więc nie chcesz poznać prawdy?

– Chcę, ale bez pomocy psychiatry. – Wyprostował się i oparł o framugę, wciąż nie odrywając wzroku od świateł w dole. – Zrozum, muszę dowiedzieć się o sobie kilku rzeczy… może nie wszystkiego, ale dostatecznie dużo, żeby podjąć decyzję. Nie mogę wykluczyć ewentualności, że postanowię nie wracać do tego, co minęło. Możliwe, że będę musiał spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć: to, co było, już nie istnieje, a ponieważ nic nie pamiętasz, może nigdy nie istniało. To, czego człowiek nie pamięta, nie zdarzyło się… przynajmniej dla niego. – Odwrócił się. – Usiłuję ci wytłumaczyć, że może tak będzie lepiej.

– To znaczy, interesują cię poszlaki, a nie dowody, tak?

– Interesują mnie pewne… jakby drogowskazy mówiące, co mam robić, a czego nie, czy mam uciekać, czy…

– A co ze mną?

– To się okaże, kiedy trafimy na pierwszy wyraźny ślad. Sama o tym wiesz.

– No to do roboty.

– Tylko pamiętaj: może ci się nie spodobać to, co znajdziemy. Wcale nie żartuję.

– Ale ty mi się podobasz i też wcale nie żartuję. – Pogładziła go po twarzy. – Ruszajmy. W Ontario dopiero dochodzi piąta, powinnam jeszcze zastać Petera w biurze. Poproszę go, żeby od razu zabrał się za Treadstone… aha, i żeby podał nam nazwisko kogoś z ambasady, do kogo w razie konieczności możemy się zgłosić.

– Chcesz się przyznać, gdzie jesteś?