– I tak się dowie od telefonistki z centrali międzynarodowej. Ale nie zamierzam dzwonić z hotelu, a Paryż to duże miasto. Poza tym będę się zachowywać tak, jakby to była zwyczajna, towarzyska rozmowa. Powiem, że u krewnych w Lyonie nudziłam się jak mops, więc wpadłam na kilka dni do stolicy. Uwierzy.
– Myślisz, że zna kogoś w tutejszej ambasadzie?
– Peter wszędzie stara się mieć znajomych. To jedna z jego pożytecznych, choć mniej atrakcyjnych cech charakteru.
– Czyli pewnie i tu będzie miał. – Wziął płaszcze. – W porządku, więc chodźmy dzwonić, a potem wybierzemy się na kolację. Kieliszek alkoholu dobrze nam zrobi.
– Przejdźmy koło banku na rue Madeleine. Muszę coś sprawdzić.
– Czego chcesz szukać po nocy?
– Budki telefonicznej. Mam nadzieję, że jest jakaś w pobliżu. Była. Na drugiej stronie ulicy, po przekątnej od banku.
Wysoki blondyn w rogowych okularach, stojący w blasku popołudniowego słońca na rue Madeleine, zerknął na zegarek. Na chodniku było gęsto od przechodniów, na jezdni tłoczyły się samochody; jak prawie wszędzie w Paryżu, panował tu zawrotny ruch. Mężczyzna wszedł do budki telefonicznej i rozplatał sznur, na którego końcu zwisała słuchawka. Zawiązując wcześniej sznur na supeł miał nadzieję, że kolejne osoby chętne do skorzystania z telefonu odczytają to jako znak, że aparat nie działa, i nie zajmą budki. Udało się.
Znów spojrzał na zegarek; rozpoczęło się odmierzanie czasu. Marie była już w banku. Za parę minut miała zadzwonić. Wyjął z kieszeni kilka monet, położył je przed sobą na półce i oparł się o szybę, nie spuszczając oczu z banku po przeciwnej stronie ulicy. Chmura na moment przysłoniła słońce i ujrzał w szybie swoje odbicie. Popatrzył na nie z zadowoleniem, przypominając sobie zdziwienie fryzjerki w zagładzie na Montparnasse, która w końcu jednak zaprowadziła go do kabiny i za zasłoną przeobraziła w blondyna. Po chwili słońce wyjrzało zza chmury i zadzwonił telefon.
– To ty? – spytała Marie St. Jacques.
– Tak – odparł Bourne.
– Koniecznie postaraj się zdobyć nazwisko faceta i dowiedzieć się, gdzie mieści się jego gabinet. Tylko nie mów zbyt płynnie po francusku; zrób kilka błędów, zęby wiedział, że rozmawia z Amerykaninem. Powiedz mu, że nie jesteś przyzwyczajony do telefonów w Paryżu. A potem trzymaj się ustalonej kolejności. Zadzwonię do ciebie za pięć minut.
– Zaczęło się odliczanie.
– Słucham?
– Nic. Zaczynamy.
– Tak, zaczynamy. Powodzenia.
– Dzięki.
Jason przycisnął widełki, po czym nakręcił numer, który wcześniej zapamiętał.
– La Banque de Valois. Bonjour.
– Może mogłaby mi pani pomóc w takiej sprawie… Pewien bank szwajcarski miał przekazać na moje konto pokaźną sumę przesyłką kurierską. Chciałbym wiedzieć, czy pieniądze już dotarły – powiedział, stosując się do wskazówek udzielonych mu przez Marie.
– Momencik. Połączę pana z działem zagranicznym. Rozległ się dzwonek, a po chwili żeński głos oznajmił:
– Dział zagraniczny. Słucham.
Jason powtórzył prośbę.
– Pana nazwisko?
– Wolałbym porozmawiać z którymś z dyrektorów banku. Zapadło krótkie milczenie.
– Dobrze. Połączę pana z gabinetem wiceprezesa, pana d’Amacourta.
Sekretarka pana d’Amacourta okazała się mniej pomocna; broniła dostępu do swojego szefa, tak jak to przewidziała Marie. Bourne ponownie skorzystał z jej fachowych rad.
– Proszę pani, chodzi mi o przekaz z Gemeinschaft Bank na Bahnhofstrasse, o wielocyfrową sumę. A teraz gdyby była pani łaskawa połączyć mnie z panem d’Amacourtem… bardzo się spieszę.
Decyzja o tym, czy zbyć tak poważnego klienta, nie leżała w kompetencjach sekretarki. Na drugim końcu linii odezwał się głos zaskoczonego prezesa.
– W czym mogę panu pomóc?
– Czy pan d’Amacourt?
– Tak, Antoine d’Amacourt przy telefonie. Z kim mam przyjemność, jeśli wolno spytać?
– No nareszcie! Powinni mi byli podać pana nazwisko w Zurychu. Nareszcie! Następnym razem przypilnuję, żeby następnym razem wiedzieć. – Mówił z akcentem amerykańskim specjalnie powtarzając słowa.
– Nie rozumiem, monsieur. Może wolałby pan przejść na angielski?
– Chętnie. Nie jestem przyzwyczajony do tych cholernych telefonów we Francji. – Spojrzał na zegarek: zostały mu niecałe dwie minuty. – Nazywam się Bourne; Jason Bourne. Osiem dni temu przekazałem na moje konto cztery miliony franków z banku Gemeinschaft w Zurychu. Zapewniono mnie, że operacja będzie miała charakter tajny…
– Wszystkie operacje bankowe są tajne.
– Świetnie. Bardzo dobrze. Chciałbym się dowiedzieć, czy pieniądze są już do podjęcia.
– Proszę pana, tajność operacji polega między innymi na tym, że bank nie udziela informacji przez telefon, zwłaszcza osobom nieznanym.
A więc Marie miała rację; coraz bardziej doceniał podstęp, jaki obmyśliła.
– Tego by brakowało! Ale tak jak mówiłem pańskiej sekretarce, bardzo się śpieszę, bo za kilka godzin opuszczam Paryż, a mam jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia.
– Proponuję, żeby wpadł pan do banku.
– Właśnie zamierzam – odparł Bourne, zadowolony, że rozmowa przybiera taki obrót, jaki Marie przewidziała. – Chciałbym jednak, żeby wszystko było gotowe, kiedy tam dotrę. Gdzie się mieści pański gabinet?
– W głębi głównego holu. Za barierką. Środkowe drzwi. Trzeba minąć recepcjonistkę.
– I z panem osobiście będę miał do czynienia?
– Jeśli tak pan sobie życzy, chociaż każdy…
– Panie! – ryknął Bourne, udając nieokrzesanego prostaka zza oceanu. – Tu chodzi o miliony franków!
– Ze mną osobiście, Monsieur Bourne.
– Doskonale. – Przyłożył palec do widełek. Zostało zaledwie piętnaście sekund. – Jest teraz druga trzydzieści pięć… – Nacisnął dwukrotnie na widełki, zakłócając połączenie, lecz nie przerywając go. – Halo! Halo!
– Jestem, monsieur.
– Co za przeklęty telefon! – Ponownie nacisnął widełki, trzy razy w krótkich odstępach czasu. – Halo! Halo!
– Monsieur, proszę mi podać pański numer.
– Halo! Halo!
– Monsieur Bourne, proszę…
– Nic nie słyszę! – Cztery sekundy, trzy, dwie… – Zadzwonię jeszcze raz. – Wyłączył się; po upływie trzech sekund zabrzęczał telefon. Bourne podniósł słuchawkę. – Facet nazywa się d’Amacourt. Środkowe drzwi, w głębi głównego holu.
– W porządku – powiedziała Marie i rozłączyła się. Nakręcił numer banku i wsunął w otwór monety.
– Je parlais avec Monsieur d’Amacourt quand le téléphone coupe…
– Je regrette, monsieur.
– Monsieur Bourne?
– To pan, panie d’Amacourt?
– Tak, przykro mi, że te nasze telefony sprawiają panu tyle kłopotu. Ale wracając do naszej rozmowy, o której pan…
– No właśnie. Minęła druga trzydzieści. Wpadnę do pana o trzeciej.
– Będę pana oczekiwał, monsieur.
Jason ponownie zasupłał sznur i zwiesił na nim słuchawkę, zamiast normalnie ją odłożyć na widełki, po czym wyszedł z budki, przecisnął się szybko przez tłum i skrył w cieniu markizy. Stał tyłem do sklepowej witryny, z oczami utkwionymi w bank po drugiej stronie ulicy, i czekał. Przypomniał sobie bank w Zurychu i ryk syren na Bahnhofstrasse. W ciągu najbliższych dwudziestu minut miało się wyjaśnić, czy Marie myli się, czy nie. Jeśli jej podejrzenia okażą się słuszne, na rue Madeleine nie rozlegnie się ryk syren.
Szczupła kobieta w kapeluszu z szerokim rondem częściowo zasłaniającym twarz odłożyła słuchawkę – telefon, z którego korzystała, wisiał na ścianie w banku, na prawo od wejścia. Następnie otworzyła torebkę, wyjęła puderniczkę i udając, że poprawia makijaż, przechylała niewielkie lusterko to w jedną, to w drugą stronę. Zadowolona, schowała z powrotem puderniczkę, zamknęła torebkę i minąwszy okienka kasowe, skierowała się w głąb holu. Stanęła przy umieszczonej pośrodku sali ladzie, sięgnęła po umocowany na łańcuszku długopis i zaczęła pisać byle jakie cyfry na pustym blankiecie, który ktoś zostawił na marmurowym blacie. Niecałe cztery metry dalej znajdowała się biegnąca przez całą szerokość holu niska, drewniana barierka z małą, mosiężną bramka pośrodku. Za nią mieściły się biurka personelu niższego szczebla, a tuż przy samej ścianie, przed drzwiami do pięciu gabinetów, biurka pięciu sekretarek. Na środkowych drzwiach widniał pozłacany napis:
M. A. R. D’AMACOURT, AFFAIRES ÉTRANGÈRES
PREMIER VICE-PRÉSIDENT
Marie zdawała sobie sprawę, że jeśli trafnie wszystko odgadła, jej podejrzenia za chwilę się potwierdzą. A jeżeli się potwierdzą, wówczas musi zobaczyć owego M. A. R. d’Amacourta, żeby wiedzieć, jak gość wygląda. Z nim to bowiem Jason powinien się skontaktować, z nim musi porozmawiać, ale nie tu, nie w banku.
Miała rację. Nastąpiło wyraźne ożywienie. Sekretarka urzędująca pod drzwiami d’Amacourta zgarnęła notes, wpadła do gabinetu szefa, pół minuty później wybiegła i chwyciła za telefon. Nakręciła trzycyfrowy numer, łącząc się z kimś wewnątrz budynku, i powiedziała coś do słuchawki czytając z notesu.
Po dwóch minutach drzwi gabinetu otworzyły się i w progu stanął d’Amacourt, zniecierpliwiony przedłużającą się zwłoką. Był to mężczyzna w średnim wieku o przedwcześnie postarzałej twarzy, który wyraźnie starał się odmłodzić o kilka lat. Jego rzadkie, ciemne włosy były modnie przystrzyżone i zaczesane tak, żeby zasłonić łysinę; nic jednak nie mogło ukryć obrzęków pod oczami świadczących o tym, że zbyt wiele godzin spędza przy dobrym winie. Zimne, świdrujące spojrzenie zdradzało człowieka o wymagającym usposobieniu, który nieustannie ma się na baczności. Szorstkim tonem spytał o coś sekretarkę; kobieta odwróciła się od niego, żeby ukryć swoją reakcję.
D’Amacourt wrócił do gabinetu, nie zamykając za sobą drzwi – był jak dzikie zwierzę w otwartej klatce. Minęła kolejna minuta; sekretarka co rusz zerkała w prawo czekając na coś, na kogoś. Wreszcie odetchnęła głęboko, z ulgą, na moment przymykając oczy.