Na ścianie po lewej stronie od wejścia, tuż nad dwuskrzydłowymi drzwiami z ciemnego drewna, nagle zapaliło się zielone światło: znak, że ktoś wsiadł do windy. Po kilku sekundach drzwi rozsunęły się i z kabiny wyszedł starszawy, elegancki jegomość z małą czarną kasetką, niewiele większą od dłoni. Marie patrzyła przed siebie z uczuciem satysfakcji, a zarazem i strachu; nie pomyliła się. Czarną kasetkę przechowywano w strzeżonym pokoju zawierającym tajne dokumenty; aby móc ją stamtąd wynieść, swój podpis na odpowiednim blankiecie złożył człowiek o nieskazitelnej reputacji, uczciwy, nie przekupny, który właśnie mijał ustawione w holu biurka, kierując się w stronę otwartych drzwi.
Na widok zbliżającego się mężczyzny sekretarka poderwała się z miejsca; skinęła mu głową na powitanie, a następnie wprowadziła go do gabinetu swojego szefa. Po chwili zamknęła drzwi i wróciła do biurka.
Marie spojrzała na zegarek, na wskazówkę sekundnika. Chciała zdobyć jeszcze jeden dowód; żeby tego dokonać, musiała jednak wejść za balustradę i rzucić okiem na biurko sekretarki. Wiedziała, że jeśli nastąpi to, czego się spodziewa, to nastąpi już za chwilę i będzie trwało krótko.
Podeszła do bramki i grzebiąc w torebce uśmiechnęła się obojętnie do recepcjonistki, która rozmawiała przez telefon. Bezgłośnie wymówiła nazwisko d’Amacourta i minąwszy zaskoczoną kobietę, schyliła się i otworzyła sobie bramkę. Pośpiesznie ruszyła przed siebie; sprawiała wrażenie zdeterminowanej, choć niezbyt rozgarniętej klientki banku Valois.
– Pardon, madame! – zawołała recepcjonistka, przysłaniając ręką słuchawkę. – Słucham, czym mogę pani służyć?
Marie powtórzyła nazwisko wiceprezesa:
– Monsieur d’Amacourt.
Teraz z kolei sprawiała wrażenie miłej, uprzejmej klientki spóźnionej na umówione spotkanie, która nie chce kłopotać swoją osobą pochłoniętej obowiązkami pracownicy banku.
– Obawiam się, że jestem już spóźniona. Pomówię tylko z jego sekretarką – powiedziała ruszając w stronę biurka pod ścianą.
– Halo, madame! Muszę panią zapowiedzieć…
Szum elektrycznych maszyn do pisania oraz przytłumiony odgłos rozbrzmiewających wokół rozmów zagłuszył jej słowa. Marie zbliżyła się do srogo wyglądającej sekretarki, która podniosła głowę i popatrzyła na nią równie zaskoczona jak recepcjonistka.
– Słucham panią? W czym mogę pomóc?
– Ja do pana d’Amacourta.
– Niestety, odbywa naradę. Czy jest pani umówiona?
– Tak, oczywiście – odparła Marie, szukając czegoś w torebce. Sekretarka spojrzała na terminarz, który leżał przed nią na biurku.
– Obawiam się, że nie mam nikogo wyznaczonego na tę godzinę.
– Och, ależ ze mnie gapa! – zawołała zakłopotana klientka. – Dopiero teraz się zorientowałam! Jestem umówiona na jutro, nie na dzisiaj! Najmocniej przepraszam.
Odwróciła się i odeszła szybkim krokiem. Sprawdziła to, co chciała, i zdobyła kolejny dowód. W aparacie na biurku sekretarki paliło się pojedyncze światełko; d’Amacourt, nie korzystając z pośrednictwa sekretarki, osobiście nakręcił jakiś numer i połączył się z kimś na mieście. Konto Jamesa Bourne’a zawierało ściśle określone, poufne instrukcje, których nie wolno było zdradzić posiadaczowi.
Czekając w cieniu markizy Bourne zerknął na zegarek: za jedenaście trzecia. Marie powinna już być z powrotem przy telefonie nie opodal wejścia i śledzić wszystko, co się wewnątrz dzieje. Za kilka minut poznają prawdę; może Marie już ją zna.
Spacerował wolno wzdłuż wystawy sklepowej, cały czas bacznie obserwując wejście do banku. Kiedy sprzedawca uśmiechnął się do niego, przypomniał sobie, że powinien unikać zwracania na siebie uwagi. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów, zapalił jednego i znów spojrzał na zegarek. Do trzeciej brakowało ośmiu minut.
I nagle ich dojrzał. Jednego wręcz rozpoznał! Trzej porządnie ubrani mężczyźni szli pośpiesznie rue Madeleine – byli pochłonięci rozmową, ale oczy mieli zwrócone przed siebie. Wyprzedzali wolniejszych przechodniów, przepraszając ich z uprzejmością nietypową dla rodowitych paryżan. Jason skupił się na człowieku idącym pośrodku. Nie ulegało wątpliwości: to był on. Mężczyzna zwany Johannem!
„Daj sygnał Johannowi, żeby szedł tam do budynku. Wrócimy po nich później”. Słowa te wypowiedział na Steppdeckstrasse wysoki, chudy mężczyzna w okularach o złotych oprawkach. Johann. Przysłali go z Zurychu, ponieważ widział Jasona Bourne’a. A to oznaczało jedno: nie mają żadnych jego zdjęć.
Trzej mężczyźni byli już przy wejściu do banku. Dwóch znikło wewnątrz, trzeci został przy drzwiach. Bourne ruszył w stronę budki: odczeka jeszcze cztery minuty, a potem nakręci numer Antoine’a d’Amacourta.
Rzucił na ziemię papierosa, przydeptał go butem i otworzył oszklone drzwi.
– Regardez! - usłyszał za plecami czyjś głos.
Wstrzymując oddech, odwrócił się na pięcie. Nie ogolony, ale poza tym niczym się nie wyróżniający przechodzień wskazywał ręką na budkę.
– Pardon?
– Le téléphone. Il n’opère pas. La corde est en noeud.
– Oh? Merci. Maintenant, j’essayerais. Merci bien.
Mężczyzna wzruszył ramionami i oddalił się. Bourne wszedł do budki; cztery minuty już minęły. Wyciągnął z kieszeni kilka monet, żeby starczyło na dwie rozmowy, i wykręcił pierwszy numer.
– La Banque de Valois. Bonjour.
Nie upłynęło dziesięć sekund, d’Amacourt podniósł słuchawkę. W jego głosie słychać było napięcie.
– To pan, Monsieur Bourne? Myślałem, że jest pan w drodze do banku.
– Obawiam się, że nastąpiła nagła zmiana planów. Zadzwonię do pana jutro.
Patrząc przez szybę dojrzał samochód, który zatrzymał się przy krawężniku po drugiej stronie ulicy, dokładnie na wprost wejścia do banku. Mężczyzna, który pozostał na zewnątrz, skinął głową kierowcy.
– …pomóc? – spytał d’Amacourt.
– Słucham?
– Pytałem, czy mogę panu w czymś pomóc. Mam potwierdzenie pańskiego przekazu. Wszystko jest przygotowane do wypłaty.
Nie wątpię, pomyślał Bourne, i zastosował drobny podstęp.
– Niestety, muszę wieczorem być w Londynie. Niedługo mam samolot, ale jutro wrócę do Paryża. Proszę zatrzymać papiery u siebie, dobrze?
– Leci pan do Londynu, monsieur?
– Zadzwonię do pana jutro. A teraz muszę złapać taksówkę i pędzić na Orly.
Odwiesił słuchawkę i przez chwilę obserwował wejście. Niecałe pół minuty później Johann z kompanem wybiegli z banku, zamienili słowo z facetem przy drzwiach i wszyscy trzej wsiedli do czekającego samochodu.
Samochód, który miał im służyć do ucieczki po zabójstwie Bourne’a, ruszył pędem w stronę lotniska. Jason zapamiętał numery rejestracyjne, po czym wykonał drugi telefon. Był pewien, że jeśli nikt inny nie korzysta z płatnego aparatu w banku, Marie podniesie słuchawkę przy pierwszym dzwonku. Tak też się stało.
– Halo?
– Widziałaś coś?
– Pewnie. Trzeba przycisnąć d’Amacourta.
12
Chodzili po sklepie, krążąc między stoiskami. Marie jednak nie oddalała się od szerokiego okna wychodzącego na ulicę; cały czas obserwowała wejście do banku po przeciwnej stronie rue Madeleine.
– Wybrałem ci dwie apaszki – powiedział Bourne.
– Nie trzeba było. Strasznie tu drogo.
– Słuchaj, zbliża się czwarta. Skoro jeszcze nie opuścił banku, to pewnie nie wyjdzie przed końcem pracy.
– Chyba nie; gdyby się z kimś umówił, już dawno by wyszedł. Ale musieliśmy sprawdzić.
– Zapewniam cię, ci jego kumple są teraz na Orly i ganiają po wszystkich salach odpraw. Nawet nie mogą pytać, czy jestem na liście pasażerów, bo nie wiedzą, jakim posługuję się nazwiskiem.
– Liczą, że ten facet z Zurychu cię rozpozna.
– Tak, ale on będzie szukał kuśtykającego bruneta, a nie mnie. Chodźmy do banku. Pokażesz mi d’Amacourta.
– Nie, Jasonie. – Marie potrząsnęła głową. – Pod sufitem zainstalowane są kamery z szerokokątnymi obiektywami. Jeszcze ktoś obejrzy taśmy i zauważy cię.
– Najwyżej zauważą blondyna w okularach.
– No to mnie skojarzą. Kręciłam się po holu. Rozmawiałam z recepcjonistką i sekretarką.
– Myślisz, że wszyscy są w zmowie? Wątpię.
– Wystarczy wymyślić byle jaki pretekst, żeby bank udostępnił… – Nagle zamilkła i chwyciła Jasona za ramię; patrzyła przez szybę na wejście do banku. – To on! D’Amacourt! Ten w płaszczu z czarnym aksamitnym kołnierzem!
– Ten, co właśnie obciąga sobie rękawy?
– Tak.
– W porządku. Spotkamy się w hotelu.
– Bądź ostrożny. Uważaj na siebie.
– Zapłać za apaszki. Leżą tam z tyłu, na kontuarze.
Wybiegł ze sklepu i stanąwszy przy krawężniku, gdzie nie padał już cień markizy, zmrużył oczy przed słońcem wypatrując jakiejś luki między samochodami, żeby przejść na druga stronę ulicy, ale ruch był zawrotny. D’Amacourt skręcił w prawo i wolnym krokiem zaczął się oddalać; nie sprawiał wrażenia człowieka, który śpieszy się na umówione spotkanie. Miał w sobie coś z napuszonego pawia, któremu ktoś oskubał nieco ogon.
Bourne dotarł do skrzyżowania, przeszedł przez ulicę na zielonym świetle i podążył za bankierem. Kiedy d’Amacourt zatrzymał się przy kiosku, żeby kupić wieczorne wydanie gazety, Jason przystanął przed sklepem sportowym; kiedy d’Amacourt ruszył dalej, Jason uczynił to samo.
Na wprost dojrzał kawiarnię o ciemnych szybach i ciężkich drewnianych drzwiach z solidnymi okuciami. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, żeby odgadnąć, co to za lokal; odwiedzali go mężczyźni, którzy przychodzili się napić, często przyprowadzając ze sobą kobiety, o jakich inni mężczyźni milczą w towarzystwie. W każdym razie miejsce świetnie nadawało się do tego, żeby odbyć tu rozmowę z Antoine’em d’Amacourtem. Jason przyśpieszył kroku i zrównał się z bankierem. Odezwał się do niego tą samą łamaną francuszczyzną z wyraźnym amerykańskim akcentem co przez telefon.