– Bonjour, monsieur. Je… pense que vous… êtes Monsieur d’Amacourt. Nie mylę się, prawda?
Bankier stanął jak wryty. Przypomniał sobie głos i w jego zimnym spojrzeniu odmalował się strach. D’Amacourt jakby się skurczył i do reszty zwinął przerzedzony ogon.
– Bourne? – upewnił się szeptem.
– Pańscy przyjaciele są chyba mocno zaniepokojeni. Latają po całym lotnisku i pewnie się zastanawiają, czy przypadkiem nie wprowadził ich pan w błąd… i to świadomie.
– Co takiego? – D’Amacourt z przerażenia wytrzeszczył oczy.
– Wejdźmy tu do środka – powiedział Jason, stanowczym ruchem przytrzymując bankiera za łokieć. – Myślę, że powinniśmy porozmawiać.
– Ja nic nie wiem! Wykonywałem tylko polecenia, które przyszły wraz z przekazem! Nie mam z tym nic wspólnego!
– Czyżby? Kiedy zadzwoniłem do pana po raz pierwszy, oznajmił pan, że nie może mi udzielić żadnych informacji przez telefon; nie chciał pan mówić o operacjach bankowych z nie znaną sobie osoba. Ale kiedy zadzwoniłem po raz drugi, dwadzieścia minut później, oświadczył pan, że wszystko jest gotowe do wypłaty. A to już konkretna informacja, nie sądzi pan? Wejdźmy do środka.
Kawiarnia stanowiła jakby zminiaturyzowaną wersję „Drei Alpenhäuser” w Zurychu – stoliki pod ścianą, oddzielone od siebie wysokimi przepierzeniami, przyćmione światła. Ale na tym kończyły się podobieństwa: lokal na rue Madeleine był przecież w samym sercu Paryża, a więc zamiast kufli piwa wszędzie stały karafki z winem. Jason poprosił kelnera o stolik w rogu i przy takim usiedli.
– Napije się pan? – spytał d’Amacourta. – Przyda się panu łyk czegoś mocnego.
– Czyżby? – odparł chłodno bankier, ale zamówił whisky.
W czasie krótkiej przerwy, zanim na stole pojawiły się drinki, d’Amacourt wsunął nerwowo rękę pod obcisły płaszcz i wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Bourne potarł zapałkę i podetknął bankierowi pod nos. Prawie pod sam nos.
– Merci. – D’Amacourt zaciągnął się głęboko, po czym wyjął z ust papierosa i jednym haustem opróżnił do połowy zawartość niewielkiej szklanki. – To nie ze mną powinien pan rozmawiać.
– A z kim?
– Nie wiem, może z jednym z właścicieli banku, ale na pewno nie ze mną.
– Proszę wyjaśnić, dlaczego nie z panem.
– Poczyniono pewne zastrzeżenia. Banki prywatne mają nieco bardziej elastyczne przepisy niż banki akcyjne.
– To znaczy?
– Mamy, że tak powiem, większą swobodę działania, jeśli chcemy iść na rękę niektórym klientom lub zaprzyjaźnionym bankom. Wobec banków, których akcje każdy może kupić na giełdzie, stosuje się znacznie ostrzejsze zasady postępowania. Ale zuryski Gemeinschaft, podobnie jak Valois, jest bankiem prywatnym.
– A więc Gemeinschaft przekazał wam jakieś instrukcje?
– Instrukcje… zastrzeżenia… tak.
– Kto jest właścicielem Valois?
– Kto? Konsorcjum. Dziesięciu lub dwunastu ludzi i ich rodziny.
– W takim razie muszę się zadowolić rozmową z panem, prawda? Trudno, żebym uganiał się za nimi wszystkimi po całym Paryżu.
– Ależ ja jestem tylko pracownikiem!
D’Amacourt wypił do końca whisky, zgniótł niedopałek i sięgnął po kolejnego papierosa, i po zapałki.
– Co to za zastrzeżenia? – spytał Bourne.
– Monsieur, mógłbym stracić pracę!
– Może pan stracić życie – odparł Jason zdumiony łatwością, z jaką przyszło mu wymówić te słowa.
– Naprawdę nie mam tak uprzywilejowanej pozycji, jak się panu wydaje.
– Ani tak małego rozumku, jak usiłuje mi pan wmówić. – Jason zmierzył bankiera wzrokiem. – Wiem, co z pana za typ, panie d’Amacourt. Widać to po pańskim ubiorze, fryzurze, nawet po pańskim, jakże dumnym, chodzie. Nie wierzę, że taki człowiek jak pan zostaje wiceprezesem Valois i nie zadaje pytań; pan się zawsze dobrze zabezpiecza. Nie tyka się pan żadnej śmierdzącej sprawy, dopóki nie jest pan pewien, że nic się panu nie stanie. Ale mnie się pan nie wymknie, jasne? Więc mów pan, co to za zastrzeżenia!
D’Amacourt zapalił zapałkę i nie spuszczając oczu z Jasona, przytknął ją do papierosa.
– Nie powinien mi pan grozić, Monsieur Bourne. Jest pan bardzo bogatym człowiekiem. Wystarczy mi zapłacić. – Uśmiechnął się nerwowo. – Swoją drogą, nie myli się pan. Rzeczywiście zadałem kilka pytań. Paryż to nie Zurych. Tu człowiek na moim stanowisku musi mieć uszy otwarte… nawet jeśli nie otrzymuje odpowiedzi.
Bourne odsunął się nieco, obracając szklankę w dłoni; odgłos brzęczących kostek lodu wyraźnie irytował bankiera.
– Niech pan poda rozsądną cenę, to pogadamy – oznajmił wreszcie.
– Jestem rozsądnym człowiekiem, Monsieur Bourne. Umówmy się, że to pan ustali cenę w zależności do wagi informacji. Na całym świecie istnieje zwyczaj, że klienci odwdzięczają się bankierom za udzielanie porad. Chciałbym widzieć w panu swojego klienta.
– Nie wątpię. – Bourne uśmiechnął się i pokręcił głową, zdumiony tupetem rozmówcy. – I w ten sposób przeszliśmy od łapówki do miłego upominku za poradę i inne usługi.
D’Amacourt wzruszył ramionami.
– Akceptuję pańską definicję; gdyby ktoś pytał, właśnie tak odpowiem.
– Te zastrzeżenia…
– Wraz z przekazem otrzymaliśmy z Zurychu une fiche plus confidentielle…
– Une fiche? – wtrącił Jason; przypomniał sobie, że kiedy Koenig wszedł do gabinetu Apfela w banku Gemeinschaft, użył tego samego słowa. – Już kiedyś słyszałem to określenie…
– Właściwie jest ono mocno przestarzałe. Wywodzi się z połowy dziewiętnastego wieku, kiedy to wielkie banki, zwłaszcza Rothschildów, starały się panować nad międzynarodowym przepływem pieniądza.
– No świetnie. A co to oznacza w tym wypadku?
– Oddzielne, zapieczętowane instrukcje, które należy otworzyć i wykonać, kiedy ma miejsce jakaś operacja.
– Operacja?
– Wpłata lub wypłata.
– A gdybym podszedł do okienka, podał blankiet i poprosił o pieniądze?
– Na komputerze pojawiłyby się dwie gwiazdki i skierowano by pana do mnie.
– I tak skierowano mnie do pana. Telefonistka z centrali połączyła mnie z pańską sekretarką.
– Ot, zwykły zbieg okoliczności. W dziale zagranicznym poza mną jest dwóch wyższych urzędników. Równie dobrze mogłaby połączyć pana z nimi, ale oni, zerknąwszy na fiche, skierowaliby pana do mnie jako do wiceprezesa.
– Rozumiem – odparł Jason, choć wcale nie był pewien, czy rzeczywiście wszystko rozumie; istniała drobna luka, którą bankier musiał uzupełnić. – Chwileczkę. Przecież kiedy kazał pan przynieść sobie do gabinetu papiery dotyczące przekazu, nie wiedział pan o istnieniu żadnych instrukcji, prawda?
– Dlaczego kazałem je przynieść, tak? – D’Amacourt najwyraźniej spodziewał się tego pytania. – Niech pan będzie rozsądny, monsieur, i postawi się w mojej sytuacji. Dzwoni człowiek, przedstawia się, mówi, że chodzi o miliony franków. O miliony, monsieur. Czy na moim miejscu nie chciałby mu pan wyświadczyć przysługi? Ominąć tego czy tamtego przepisu?
Patrząc na podstarzałego eleganta, Jason zdał sobie sprawę, że takie wytłumaczenie absolutnie nie powinno go dziwić.
– No dobrze – rzekł. – A te instrukcje. Jak brzmiały?
– Należało zadzwonić pod podany numer telefonu, oczywiście zastrzeżony, i wykonać otrzymane tą drogą polecenia.
– Pamięta go pan?
– Staram się nie zapominać takich rzeczy, monsieur.
– Jasne. A więc?
– Najpierw muszę się zabezpieczyć, monsieur. Co pan powie, gdyby ktoś się interesował, skąd pan ma ten numer? Moje pytanie jest jak to się mówi, czysto retoryczne.
– Czyli że zna pan odpowiedź, tak? No dobrze, co mam mówić, gdyby się ktoś interesował?
– Że pewna osoba w Zurychu, za bardzo dużą opłatą, złamała nie tylko surowy regulamin banku na Bahnhofstrasse, ale również prawo szwajcarskie.
– Nawet znam takiego człowieka – powiedział Bourne, któremu znów stanęła przed oczami twarz Koeniga. – Istotnie złamał regulamin.
– Pracownik banku Gemeinschaft? Pan chyba żartuje!
– Bynajmniej. Nazywa się Koenig. Urzęduje na pierwszym piętrze.
– Zapamiętam to sobie.
– Nie wątpię. A teraz numer…
D’Amacourt podyktował numer telefonu, który Jason zapisał na serwetce.
– Skąd mogę mieć pewność, że się zgadza?
– Jeszcze mi pan nie zapłacił. To chyba wystarczająca gwarancja – odparł bankier.
– W porządku.
– Skoro jednak cena zależy od wagi informacji, zdradzę panu, że jest to drugi numer; pierwszy został usunięty.
– Nie rozumiem. D’Amacourt pochylił się.
– Kurier przywiózł fotostat oryginalnej fiche. Zamknięty w czarnej, zapieczętowanej kasetce. Starszy rangą pracownik banku, któremu podlega archiwum, poświadczył jej otrzymanie. Znajdujące się w środku instrukcje zaopatrzone są w podpis jednego z właścicieli banku Gemeinschaft uwierzytelniony przez szwajcarskiego notariusza. Ich treść jest jasna i prosta. We wszystkich sprawach dotyczących konta Jasona C. Bourne’a należy bezzwłocznie dzwonić do Stanów Zjednoczonych po dalsze szczegółowe polecenia… W tym miejscu pierwotna wersja dokumentu została zmieniona – numer nowojorski usunięto, a zamiast niego wstawiono numer paryski; zmianę parafowano.
– Nowojorski? – spytał Bourne. – Skąd pan to wie, że to był numer nowojorski?