Выбрать главу

Bourne przypomniał sobie słowa bankiera.

– Instrukcje pochodzą od ważnych i wpływowych osób, tak powiedział d’Amacourt.

– I nie mylił się. – Popatrzyła na Jasona. – Słuchaj, wiedziałam, że jest jakiś haczyk, ale myślałam, że po prostu przekupiono faceta, żeby przekazywał dalej informacje. To się często zdarza; bankierzy nie znajdują się w czołówce kandydatów do kanonizacji. Ale okazuje się, że mamy do czynienia z czymś całkiem innym. W momencie kiedy otwarto ci konto w Zurychu, dołączono do niego ową tajną fiche. Może nawet za twoją wiedzą i zgodą.

– Treadstone-71?

– Tak. Właściciele banku poszli Treadstone na rękę. Zważywszy na swobodę, z jaką mogłeś dysponować pieniędzmi, przypuszczalnie wiedziałeś o tym.

– Ale kogoś jednak przekupiono. Koeniga. Żeby zmienił numer telefonu.

– Zapewniam cię, że otrzymał za to kupę forsy. Za takie przestępstwo grozi dziesięć lat więzienia.

– Aż dziesięć? Dość surowa kara.

– Bo i prawo szwajcarskie jest dość surowe. Podejrzewam, że ten twój Koenig zbił niezły majątek.

– Carlos… jestem pewien, że to jego sprawka. Ale dlaczego? Czym mu się naraziłem? Ciągle zadaję sobie to pytanie. Do znudzenia powtarzam jego imię! Ale nic mi nie przychodzi do głowy, nic a nic, może tylko… nie, nic nie pamiętam. Pustka.

– Jasonie, coś ci się przypomniało, prawda? – Marie pochyliła się do przodu. – O co chodzi? O czym teraz myślisz?

– O niczym… w ogóle nie myślę.

– W takim razie coś czujesz. Co? Powiedz mi.

– Nie wiem. Może strach… złość, zdenerwowanie. Nie wiem.

– Skup się!

– A co ja robię, do jasnej cholery? Cały czas wysilam mózg! Psiakrew, nie rozumiesz, co się ze mną dzieje? – Po chwili opanował się, speszony własnym wybuchem. – Przepraszam.

– Nie przepraszaj. Nigdy nie przepraszaj. Zrozum, musisz szukać śladów, wskazówek… oboje musimy ich szukać. Ten lekarz z Port Noir miał rację: jedne skojarzenia nasuwają następne. Sam mówiłeś, że czasem wystarczy pudełko zapałek, czyjaś twarz, widok jakiejś restauracji. Zresztą przekonaliśmy się o tym nieraz. A teraz chodzi o imię… imię, którego unikałeś przez prawie cały tydzień, kiedy w najdrobniejszych szczegółach opowiadałeś mi o wszystkim, co ci się zdarzyło w ciągu ostatnich pięciu miesięcy. Nie wspomniałeś ani słowem o Carlosie. Powinieneś był mi o nim powiedzieć, ale wolałeś go przemilczeć. To imię coś dla ciebie znaczy, nie rozumiesz tego? Coś w tobie porusza, nasuwa jakieś skojarzenia, które usiłują wydostać się na zewnątrz.

– Wiem – rzekł, pociągając łyk ze szklanki.

– Najdroższy, na bulwarze Saint-Germain jest taka znana księgarnia prowadzona przez faceta, który ma bzika na punkcie czasopism. Całe piętro jest zawalone stosami starych numerów. Facet je nawet kataloguje, tematycznie, alfabetycznie… jak bibliotekarz. Możliwe, że w którymś ze spisów figuruje Carlos. Mógłbyś to sprawdzić?

Ostry ból ścisnął Jasona za serce, ból zrodzony ze strachu, nie mający związku z ranami na ciele. Marie widziała go i poniekąd rozumiała, skąd się bierze; Jason czuł go, ale nie rozumiał.

– Na Sorbonie też mają stare roczniki czasopism – powiedział, spoglądając na kobietę. – Po jednym artykule przez pewien czas byłem w siódmym niebie. Dopóki nie zacząłem się nad nim głębiej zastanawiać.

– Wyszło na jaw kłamstwo, i to jest najważniejsze.

– Ale teraz nie szukamy kłamstw.

– Nie, szukamy prawdy. Nie bój się jej, kochany. Ja się nie boję.

Wstał.

– W porządku; pójdę na Saint-Germain. A teraz zadzwoń do tego faceta z ambasady. – Wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął serwetkę z numerem telefonu; zanotował na niej numery rejestracyjne samochodu, który z piskiem opon ruszył spod banku na rue Madeleine. – Tu masz numer podany mi przez d’Amacourta oraz numery rejestracyjne samochodu. Może facet się czegoś dowie.

– Dobrze.

Marie wzięła serwetkę i podeszła do telefonu… Obok leżał niewielki kołonotatnik; przerzuciła kitka stron.

– Mam. Dennis Corbelier. Peter obiecał, że zadzwoni do niego dziś przed południem czasu miejscowego. Mówił, że mogę na nim polegać, że to najlepiej zorientowany attaché w całej ambasadzie.

– Zna go osobiście, prawda? Nie podał ci nazwiska pierwszego z brzegu pracownika?

– Studiowali razem na uniwersytecie w Toronto. Mogę zadzwonić z pokoju?

– Tak, tylko nie zdradzaj swojego adresu.

– W razie czego powiem mu to samo co Peterowi. – Podniosła słuchawkę. – Że przeprowadzam się do innego hotelu, ale jeszcze nie wiem do którego.

Poprosiła recepcjonistkę o połączenie z miastem i nakręciła numer Ambasady Kanadyjskiej na alei Montaigne. Piętnaście sekund później usłyszała głos attaché Dennisa Corbeliera.

Od razu przeszła do sedna.

– Mam nadzieję, że Peter uprzedził pana, że może będę potrzebowała pomocy?

– Tak, wyjaśnił mi również, co pani robiła w Zurychu. Prawdę mówiąc, nie bardzo mogłem się w tym wszystkim połapać, ale mam ogólne pojęcie. Chodzi o jakieś manipulacje w świecie wielkich finansów?

– Tak, i to większe niż zazwyczaj. Kłopot w tym, że nikt nie chce powiedzieć, kto kim manipuluje. Sama muszę to rozgryźć.

– W czym mógłbym pomóc?

– Mam tu przed sobą kartkę z dwoma numerami: telefonicznym i rejestracyjnym, oba są paryskie. Numer telefonu jest zastrzeżony, więc byłoby trochę dziwne, gdybym tam zadzwoniła.

– Proszę mi podać. Podyktowała oba numery.

– Mam cennych przyjaciół w najróżniejszych miejscach. A mari usque ad mari – powiedział Corbelier, cytując napis na godle Kanady. – Często wyświadczamy sobie koleżeńskie przysługi, głównie jeśli chodzi o walkę z handlem narkotykami, ale nie tylko. Może umówilibyśmy się jutro na obiad? Opowiedziałbym pani czego zdołałem się dowiedzieć.

– Chętnie, ale jutro niestety nie mogę. Spędzam cały dzień ze starym przyjacielem. Może innym razem.

– Peter powiedział, że byłbym głupcem, gdybym nie spróbował. Twierdzi, że jest pani wspaniałą kobietą.

– Obaj jesteście kochani… odezwę się jutro, dobrze?

– Świetnie. Biorę się do roboty.

– A więc do jutra i jeszcze raz dziękuję. – Odłożyła słuchawkę i spojrzała na zegarek. – Za trzy godziny mam zadzwonić do Petera. Przypomnij mi.

– Naprawdę myślisz, że już coś dla nas będzie miał?

– Na pewno. Obiecał, że od razu zadzwoni do Waszyngtonu. Tak jak powiedział Corbelier: wszyscy wyświadczamy sobie przysługi. Informacja za informację, nazwisko za nazwisko.

– Trochę mi to pachnie międzynarodową zmową.

– Wprost przeciwnie, Jasonie. Tu chodzi o pieniądze, nie o rakiety. O nielegalny obrót pieniędzmi, o naruszanie przepisów prawnych, które służą interesom nas wszystkich. Chciałbyś, żeby szejkowie arabscy przejęli korporację Grumman Aircraft? Wtedy zaczniemy mówić o rakietach… ale będzie już za późno.

– W porządku, cofam oskarżenie.

– Jutro z samego rana musimy spotkać się z tym prawnikiem d’Amacourta. Zastanów się, ile chcesz podjąć.

– Wszystko.

– Wszystko?

– Tak. Co byś zrobiła na miejscu dyrektorów Treadstone, gdybyś się dowiedziała, że z konta korporacji podjęto cztery miliony franków szwajcarskich?

– Rozumiem.

– D’Amacourt proponuje czeki bankierskie na okaziciela.

– Czeki bankierskie? Tak powiedział?

– Tak. Uważasz, że to zły pomysł?

– Fatalny! Ktoś mógłby wciągnąć ich numery na rozsyłaną po całym świecie listę fałszywych czeków! Żeby podjąć pieniądze, musiałbyś pójść do banku, a tam mogłoby się okazać, że realizacja posiadanych przez ciebie czeków została wstrzymana.

– Dowcipniś, cholera! Gra na dwie strony. To co robimy?

– Zostajemy przy okazicielu, ale rezygnujemy z czeków. To muszą być obligacje. Obligacje na okaziciela, o różnych nominałach. Znacznie łatwiej się je spienięża.

– Zasłużyłaś na dobrą kolację. Wyciągnął rękę i pogładził Marie po twarzy.

– Staram się jak mogę, mój panie – odparła, przytrzymując jego dłoń przy swoim policzku. – A więc najpierw kolacja, potem telefon do Petera… a później księgarnia na Saint-Germain.

– Księgarnia na Saint-Germain – powtórzył Jason i znów poczuł, jak ból ściska go za serce.

O co chodziło? Dlaczego tak bardzo się bał?

Wyszli z lokalu na bulwarze Raspail i udali się do centrum telefonicznego na rue de Vaugirard. W dużej sali, wzdłuż ścian, ciągnęły się oszklone kabiny, na środku zaś. znajdował się wielki okrągły kontuar, przy którym pracowały urzędniczki; wypełniały druki i kierowały zamawiających rozmowy do właściwych kabin.

– Mało osób dzwoni dziś do Kanady – oznajmiła panienka za kontuarem. – Czeka się najwyżej kilka minut. Kabina dwunasta, madame.

– Dziękuję. Dwunasta, tak?

– Tak, madame. O tam, na wprost.

Ruszyli pod rękę przez zatłoczoną salę w stronę wyznaczonej kabiny.

– Teraz rozumiem, dlaczego ludzie wolą dzwonić stąd niż z hotelu – powiedział Jason. – Trwa to sto razy szybciej.

– To tylko jeden z powodów.

Stanęli przy kabinie i zanim nawet zdążyli wypalić po papierosie, wewnątrz rozległy się dwa krótkie dzwonki. Marie otworzyła drzwi i weszła do środka. W jednej ręce trzymała kołonotatnik i ołówek, drugą podniosła słuchawkę.

Minutę później Bourne spostrzegł ze zdumieniem, jak krew odpływa Marie z twarzy: kobieta stała blada jak kreda, wpatrując się tępo w ścianę, a po chwili zaczęła krzyczeć. Torebka spadła jej na ziemię – cała zawartość rozsypała się po ciasnej kabinie; kołonotatnik zsunął się na półkę pod aparatem, zaciśnięty w dłoni ołówek pękł na pół. Kiedy Jason wbiegł do środka, Marie była bliska omdlenia.