– Musi pan ją bardzo lubić – zauważyła Lavier, muskając perfekcyjnie ułożone włosy; pochlebstwo zostało przyjęte. – Kupuje jej pan tak piękne – i szczerze mówiąc – kosztowne prezenty.
– To tylko ułamek sumy, której mogłaby zażądać.
– Rzeczywiście.
– Jest moją żoną, trzecią, jeśli chodzi o ścisłość, a na Bahama muszę pokazywać się publicznie. Ale oddzielam moje życie tam od życia tu. Potrafię to doskonale zorganizować.
– Jestem tego pewna, monsieur.
– Skoro już mówimy o Bahama, to kilka minut temu wpadła mi do głowy pewna myśl. To dlatego zapytałem panią o Bergerona.
– O co chodzi?
– Może uważać mnie pani za raptusa, ale zapewniam, że tak nie jest. Kiedy mnie coś zaintryguje, muszę to zbadać… Jeżeli ma pani wyłączność na Bergerona, to czy nie myślała pani o utworzeniu filii na wyspach?
– Na Bahama?
– I jeszcze bardziej na południe. Może nawet na Karaibach.
– Monsieur, już z samym Saint-Honoré często mamy za dużo kłopotów! Jak to mówią: na zaniedbanej farmie ziemia leży odłogiem.
– Nie trzeba będzie o nią dbać, a przynajmniej nie w ten sposób, który pani ma na myśli. Chodzi o coś dla ludzi z klasą – jedna koncesja tu, druga tam, miejscowe prawo własności z przywilejowanymi odsetkami. Wystarczy jeden lub dwa butiki, które oczywiście będą się ostrożnie rozrastać.
– To wymaga znacznego kapitału, Monsieur Briggs.
– Na początek tylko opłaty za wynajęcie lokalu. Może to pani nazwać wpisowym. Opłaty są wysokie, ale nie zniechęcające. W przypadku lepszych hoteli i klubów zazwyczaj głównie zależy to od stopnia znajomości z dyrekcją.
– A pan ich zna?
– Doskonale. Jak już powiedziałem, na razie badam możliwości, ale ten pomysł ma chyba pewne zalety. Pani znak firmowy zyskałby na wytworności. „Les Classiques”, Paryż, Wielka Bahama… może Caneel Bay. – Bourne dopił brandy. – Ale pani prawdopodobnie ma mnie za szalonego. Proszę to traktować jak zwykłą rozmowę… Chociaż z drugiej strony, zarobiłem już parę dolarów podejmując bez namysłu ryzykowne decyzje.
– Ryzykowne? – Jacqueline Lavier ponownie musnęła włosy.
– Nie odrzucam tego rodzaju pomysłów, madame. Zazwyczaj je popieram.
– Tak. Rozumiem. Jak pan powiedział, pomysł ma pewne zalety.
– Tak sądzę. Oczywiście chciałbym zobaczyć, jakiego rodzaju kontrakt ma pani z Bergeronem.
– Mogę go panu pokazać, monsieur.
– Mam lepszy pomysł – powiedział Jason. – Jeżeli jest pani wolna, to może pomówilibyśmy o tym przy kilku drinkach i kolacji. W Paryżu jestem jeszcze tylko przez jedną noc.
– I woli pan towarzystwo bardziej dojrzałych kobiet – dodała Jacqueline Lavier. Maskę jej twarzy znów przeciął uśmiech; biały lód pękał pod porozumiewawczym spojrzeniem.
– D’accord, madame.
– Nie powinno być z tym problemu – powiedziała, sięgając po telefon.
Telefon, Carlos.
Złamię ją. Zabiję, jeżeli będzie trzeba. Dowiem się prawdy.
Marie szła przez tłum w stronę budek telefonicznych przy rue Vaugirard. Wynajęła pokój w „Meurice” i zostawiła w recepcji neseser. Potem siedziała sama w pokoju dokładnie przez dwadzieścia dwie minuty, aż do chwili, kiedy nie mogła już dłużej wytrzymać. Siedziała na krześle, wpatrując się w pustą ścianę. Myślała o Jasonie, o szaleństwie ostatnich ośmiu dni, które wpędziły ją w niewiarygodny obłęd. Jason. Troskliwy, przerażający, niepojęty Jason Bourne. Człowiek, w którym było tyle gwałtowności, a równocześnie tak zadziwiająco wiele współczucia. A przy tym wydawał się tak zatrważająco oswojony ze światem, o którym nie mieli pojęcia zwykli obywatele. Skąd się pojawił ten jej ukochany? Kto nauczył go przekradania się przez zaułki Paryża, Marsylii, Zurychu… a może nawet Wschodu? Czym był dla niego Daleki Wschód? Skąd znał języki? Jakie języki? A może język?
Tao.
Cze-sah.
Jam Quan.
Inny świat, o którym nic nie wiedziała. Ale znała Jasona Bourne’a, a przynajmniej człowieka, którego tak nazywano. Mimo oporów kurczowo trzymała się uczciwości, którą w nim wyczuwała. Och, Boże, jakże ona go kochała!
Iljicz Ramirez Sanchez. Carlos. Kim on był dla Jasona Bourne’a?
„Przestań!” – krzyczała do siebie, siedząc samotnie w pokoju. A potem zachowała się w taki sam sposób, jaki często widziała u Jasona – zerwała się z krzesła, tak jakby nagły ruch mógł rozproszyć mgłę lub pozwolić się przez nią przebić.
Kanada. Musi zadzwonić do Kanady i dowiedzieć się, dlaczego śmierć Petera, zamordowanie Petera, utrzymano w takiej tajemnicy, w tak brudny sposób! To nie miało sensu; wszystko w niej buntowało się przeciw temu. Bo Peter także był uczciwym człowiekiem, a zabił go człowiek, który takim nie jest. Albo dowie się dlaczego, albo sama ujawni sprawę tej śmierci, tego morderstwa. Wykrzyczy przed światem, że ona wie i zażąda: „Zróbcie Coś!”
Wyszła więc z „Meurice”, pojechała taksówką na rue Vaugirard i zamówiła rozmowę z Ottawą. Czekała teraz na zewnątrz budki. Gniew w niej wzbierał, w palcach gniotła nie zapalonego papierosa. Nie zdążyła go rozkruszyć, kiedy zadzwonił telefon.
Otworzyła przeszklone drzwi i weszła do środka.
– To ty, Alan?
– Tak – padła zwięzła odpowiedź.
– Alan, co u diabła się dzieje? Peter został zamordowany, a w gazetach nie pisnęli o tym ani słówkiem. W radiu i telewizji też! Wygląda na to, że nawet ambasada nie wie! Tak jakby nikogo to nie obchodziło! Co wy ludzie robicie?!
– To, co nam każą. I ty też tak zrobisz.
– Co? Przecież to Peter! Był twoim przyjacielem! Posłuchaj mnie Alan…
– Nie! – przerwał jej brutalnie. – To ty posłuchaj. Wyjedź z Paryża. Zaraz! Przyleć tu najbliższym bezpośrednim rejsem. Gdybyś miała z tym jakieś problemy, ambasada się tym zajmie, ale musisz rozmawiać wyłącznie z ambasadorem, rozumiesz?
– Nie! – krzyknęła Marie St. Jacques. – Nie rozumiem! Zabili Petera i nikogo to nie obchodzi! Wszystko, co masz do powiedzenia, to jakieś biurokratyczne gówno! Żeby tylko nie dać się wciągnąć, na miłość boską, żeby tylko nigdy nie dać się wciągnąć!
– Trzymaj się od tego z daleka, Marie!
– Daleka od czego? Przecież tego właśnie mi nie mówisz, prawda? No więc lepiej, żebyś…
– Nie mogę! – Alan zniżył głos. – Nie wiem. Powtarzam ci tylko to, co mi polecono przekazać.
– Kto ci polecił?
– Nie pytaj mnie o to.
– Ale ja pytam!
– Posłuchaj, Marie. Od dwudziestu czterech godzin nie byłem w domu. A przez ostatnie dwanaście czekałem tu na twój telefon. Postaraj się mnie zrozumieć; nie ja radzę ci wracać. Takie są rozkazy od twojego rządu.
– Rozkazy? Bez żadnych wyjaśnień?
– Tak to wygląda… Tylko tyle powiem. Chcą, żebyś wyniosła się stamtąd. Chcą, żeby został sam… Tak to wygląda.
– Przykro mi, Alan! To wcale tak nie wygląda. Do widzenia! – Z trzaskiem odłożyła słuchawkę i natychmiast zacisnęła dłonie, żeby opanować drżenie rąk. O Boże, tak go kochała… a oni chcą go zabić. Jasonie, mój Jasonie, oni wszyscy chcą cię zabić. Dlaczego?
Mężczyzna w tradycyjnie skrojonym garniturze obsługujący centralkę telefoniczną pstryknął czerwonym przełącznikiem blokującym linie. Od tej chwili wszyscy dzwoniący z miasta słyszeli sygnał zajęty. Robił tak raz czy dwa na godzinę, choćby tylko po to, żeby dać odpocząć umysłowi i wymazać z pamięci te wszystkie bzdury, które musiał wygłosić w ciągu ostatnich minut. Potrzeba milczenia ogarniała go zawsze po szczególnie nudnej rozmowie, a właśnie taką skończył. Żona posła do Zgromadzenia Narodowego próbowała zataić przed mężem bezwstydną cenę jednego zakupu, rozkładając ją na kilka pozycji. Dość! Potrzebował kilku minut wytchnienia.
Uderzyła go ironia tej sytuacji. Jeszcze nie tak dawno temu inni obsługiwali na jego polecenie centralki telefoniczne. W kompaniach handlowych w Sajgonie czy ośrodkach łączności na jego olbrzymich plantacjach w delcie Mekongu. A teraz on siedział przed pulpitem centralki należącej do kogoś innego w eleganckim otoczeniu Saint-Honoré. Świetnie ujął to angielski poeta: są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom.
Usłyszał śmiech na schodach; podniósł wzrok. To Jacqueline wychodziła wcześniej, z pewnością z jednym z tych hołubionych przez nią, bogatych znajomych. Nie było co do tego wątpliwości: Jacqueline miała talent, jeśli chodzi o wydobywanie złota z dobrze strzeżonych kopalni, a nawet brylantów od De Beersa. Nie widział dokładnie mężczyzny idącego obok Jacqueline. Szedł po jej drugiej stronie, a głowę trzymał dziwnie odwróconą.
Nagle zobaczył go na moment; ich spojrzenia zderzyły się gwałtownie. Siwowłosemu operatorowi zaparło dech w piersi. Zamarł na chwilę, niedowierzającym wzrokiem wpatrując się w tę twarz, głowę, której nie widział od tylu lat! Wtedy widywał ją prawie zawsze w ciemnościach, bo pracowali nocą… umierali nocą.
O mój Boże, to on! Wrócił z żywych – martwych – koszmarów nocnych o tysiące mil stąd. To był on!
Niczym w transie siwowłosy mężczyzna wstał od centralki, ściągnął z głowy słuchawki z mikrofonem i upuścił je z brzękiem na podłogę. Centralka rozbłysła zgłoszeniami połączeń, na które jedyną odpowiedzią było nieharmonijne buczenie. Mężczyzna w średnim wieku zszedł z platformy i szybko ruszył w stronę przejścia, żeby mieć lepszy widok na Jacqueline Lavier i upiora, który jej towarzyszył. Upiór był zabójcą – bardziej niż ktokolwiek na świecie. Mówili, że to może się zdarzyć, ale im nie wierzył. Teraz uwierzył! To był ten człowiek!
Teraz widział ich wyraźnie. Widział jego. Schodzili w stronę centralnego przejścia prowadzącego na zewnątrz. Musi ich zatrzymać. Zatrzymać Jacqueline! Ale gdyby narobił hałasu, podniósł krzyk, podpisałby na siebie wyrok śmierci. Natychmiastowy strzał w głowę.