– Przypadek Kaina jest jedną z dodatkowych spraw wysuwanych przy okazji naszych nacisków na Hanoi mających na celu odnalezienie współpracowników wywiadu wojskowego – wyjaśnił Knowlton. – Ciągle umieszczamy te nazwiska na listach zaginionych.
– Również w tym kryje się pewien haczyk – dodał reprezentant wojska. – Kontrwywiad tych z Hanoi schwytał i zlikwidował sporą część kadry „Meduzy”. Oni zdawali sobie sprawę, że jest prowadzona taka operacja i nigdy nie wykluczaliśmy możliwości infiltracji. W Hanoi wiedziano, że uczestnicy „Meduzy” to nie oddziały bojowe; nie nosili mundurów. Nie musieli przed nikim odpowiadać.
Walters wyciągnął rękę.
– Można? – spytał wskazując stos kartek.
– Oczywiście – oficer podał je kongresmanowi. – Zapewne rozumie pan, że te nazwiska nadal pozostają tajne, podobnie jak sama operacja „Meduza”.
– Kto podjął taką decyzję?
– To jest niezmienne zarządzenie prezydenckie, wydawane przez kolejnych prezydentów na podstawie zaleceń Szefów Połączonych Sztabów. Zostało ono poparte przez senacką komisję do spraw sił zbrojnych.
– To ma wielką siłę rażenia, prawda?
– Uważano, że tego wymaga interes państwa – powiedział przedstawiciel CIA.
– W takim razie nie będę się spierał – ustąpił Walters. – Wymowa takiej operacji nie przysporzyłaby chwały naszej fladze. Nie szkolimy morderców, a już na pewno nie wykorzystujemy.
Ostrożnie rzucił na stół stos kartek.
– A tak się składa, że gdzieś tutaj kryje się morderca, którego wyszkoliliśmy i wykorzystywaliśmy, a teraz nie możemy odnaleźć.
– Tak właśnie przypuszczamy – rzekł pułkownik.
– Mówił pan, że on zyskał rozgłos w Azji, ale przeniósł się do Europy. Kiedy?
– Mniej więcej rok temu.
– Dlaczego? Domyślacie się czegoś?
– Powiedziałbym, że powody są oczywiste – stwierdził Peter Knowlton. – Rozwinął działalność na zbyt wielką skalę. Coś zawiodło i poczuł się zagrożony. Był białym mordercą we wschodnim otoczeniu, to jest w najlepszym razie niebezpieczna pozycja. Pewnie nadeszła już dla niego pora na zmianę miejsca. Zyskał już sobie przecież pewien rozgłos; więc w Europie nie groziło mu bezrobocie.
Dawid Abbott chrząknął.
– Chciałbym, na podstawie tego, co kilka minut temu powiedział Alfred, podsunąć inną możliwość. – Mnich urwał i skłonił głowę w dowód uznania dla Giliette’a. – Powiedział że zmuszono nas do skoncentrowania się na bezzębnym rekinku, a tymczasem ryba młot cieszy się wolnością. Taki, zdaje się, był sens, chociaż mogłem pomylić kolejność.
– Tak – odparł przedstawiciel Rady Bezpieczeństwa Narodowego. – Chodziło mi oczywiście o Carlosa. Nie Kaina powinniśmy ścigać, lecz Cariosa.
– Oczywiście. Carlosa. Najbardziej nieuchwytnego mordercę w najnowszych dziejach, człowieka, któremu wielu z nas z pełnym przekonaniem przypisuje – taką czy inną – odpowiedzialność za najtragiczniejsze morderstwa naszych czasów. Miałeś całkowitą rację, Alfredzie, a ja w pewnym sensie myliłem się. Nie wolno nam zapominać o Carlosie.
– Dziękuję – powiedział Gillette. – Cieszę się, że trafiłem wam do przekonania.
– Trafiłeś, przynajmniej mnie. Ale też skłoniłeś do zastanowienia. Czy możesz sobie wyobrazić, jaka to pokusa dla kogoś takiego jak Kain: działać na niewielkim, przesyconym mgła obszarze pełnym obieżyświatów i zbiegów oraz reżimów po szyję tonących w korupcji? On z pewnością zazdrościł Carlosowi; jakże musiało mu brakować szybciej żyjącego, bardziej luksusowego świata europejskiego. Jakże często mówił sobie: „Jestem lepszy od Carlosa”. Obojętne, jak zimną krew mają ci faceci, są oni jednak ogromnie wrażliwi na punkcie własnego „ja”. Domyślam się, że Kain pojechał do Europy, by odnaleźć ów lepszy świat… i zdetronizować Carlosa. Pretendent chce uzyskać tytuł. Chce być mistrzem.
Gillette spojrzał na Mnicha.
– To interesująca teoria.
– I jeśli pana dobrze rozumiem – wtrącił kongresman z Nadzoru – tropiąc Kaina, możemy znaleźć Carlosa.
– Właśnie.
– Nie jestem pewny, czy ja to dobrze rozumiem – powiedział poirytowany dyrektor CIA. – Dlaczego?
– Dwa źrebaki na padoku – odparł Walters. – Oni są blisko siebie.
– Mistrz niechętnie pozbywa się tytułu. – Abbott sięgnął po fajkę. – Walczy zawzięcie o utrzymanie go. Jak mówił przedstawiciel Kongresu, będziemy dalej tropić Kaina, ale musimy też obserwować inne ślady w tym lesie. A kiedy – jeśli w ogóle – znajdziemy Kaina, to powinniśmy być może nieco przyhamować. Poczekać, aż po nim pojawi się Carlos.
– I wtedy schwytać obu – dodał przedstawiciel wojska.
– Bardzo to pouczające – rzekł Gillette.
Spotkanie dobiegło końca, jego uczestnicy rozchodzili się. Dawid Abbott stał z pułkownikiem z Pentagonu, który zbierał kartki do teczki „Meduzy”: podniósł wykazy strat osobowych, chcąc je schować.
– Czy mogę na to zerknąć? – poprosił Abbott. – U nas, w Czterdziestce, nie ma egzemplarza.
– Takie mieliśmy instrukcje – odrzekł oficer wręczając temu starszemu od siebie mężczyźnie stos kartek. – Sądziłem, że to pan je wydał. Tylko trzy egzemplarze. Tutaj, w Agencji i tam, w Radzie.
– Istotnie, ja je wydałem. – Milczący Mnich uśmiechnął się dobrotliwie. – O wiele za dużo cywilów kręci się w moich okolicach.
Pułkownik odwrócił się, by odpowiedzieć na pytanie zadane przez kongresmana z Tennessee. Dawid Abbott nie słuchał. Przebiegł wzrokiem kolumny nazwisk i zaniepokoił się. Jeden numer został wykreślony, ostatecznie spisany na straty. Ostateczne spisywanie na straty było tym właśnie, na co nie powinni nigdy pozwalać! Nigdy! Gdzież jest to nazwisko? On był jedynym człowiekiem w tym pokoju, który je znał, i czuł mocne bicie serca; kiedy dotarł do ostatniej kartki. Tam znajdowało się to nazwisko!
„Bourne, Jason C. – Ostatnie znane miejsce pobytu: Tam Quan.”
Na miłość boską, co się wtedy stało?
René Bergeron rzucił słuchawkę: miał telefon na biurku. Jego głos był niewiele bardziej opanowany niż ten jego gest.
– Sprawdziliśmy wszystkie kawiarnie, wszystkie restauracje i bistra, w których kiedykolwiek bywała!
– On nie jest zameldowany w żadnym z paryskich hoteli – powiedział siwowłosy operator centralki, siedzący przy drugim aparacie obok rajzbretu.
– Minęły ponad dwie godziny; może ona już nie żyje? A jeśli żyje, to być może wolałaby umrzeć.
– Ona może mu niewiele powiedzieć – rozważał Bergeron. – Mniej, niż my byśmy mogli. Ona nic nie wie o tych starcach.
– Wie dostatecznie dużo; dzwoniła do Parc Monceau.
– Przekazywała informacje; nie jest pewna komu.
– Ale wie po co.
– To samo wie Kain, mogę cię o tym zapewnić. A w przypadku Parc Monceau popełniłby śmieszny błąd.
Projektant pochylił się, jego silne ręce naprężyły się, splótł dłonie i utkwił wzrok w siwowłosym mężczyźnie.
– Opowiedz mi jeszcze raz wszystko, co pamiętasz. Dlaczego jesteś taki pewny, że to Bourne?
– Tego nie wiem. Mówiłem, że to Kain. Jeżeli opisałeś jego metody działania zgodnie z prawdą, to on jest tym właśnie człowiekiem.
– Bourne to Kain. Znaleźliśmy go poprzez akta „Meduzy”. Dlatego właśnie zostałeś zaangażowany.
– A więc to jest Bourne. Ale on nie używał tego nazwiska. W” Meduzie” brało oczywiście udział trochę takich ludzi, którzy nie pozwoliliby sobie na to, by używano ich prawdziwych nazwisk. Zagwarantowano im fałszywe tożsamości; mieli przeszłość kryminalną. On był pewno jednym z tych ludzi.
– Dlaczego on? Inni zniknęli. Ty zniknąłeś.
– Mógłbym odpowiedzieć, że dlatego, iż przyszedł tu, na Saint-Honoré, i to powinno by wystarczyć. Ale kryje się za tym więcej, o wiele więcej. Obserwowałem, jak działał. Zostałem przydzielony do akcji, którą dowodził; i to przeżycie, i jego samego trudno zapomnieć. Ten człowiek mógłby być – jest pewno – twoim Kainem.
– Opowiedz mi o tym.
– Wylądowaliśmy w nocy na spadochronach w sektorze zwanym Tam Quan, z zadaniem wydostania pewnego Amerykanina nazwiskiem Webb, którego przetrzymywał Wietkong. Szansę na przeżycie akcji były znikome, o czym nie wiedzieliśmy. Nawet lot z Sajgonu był okropny – siła wiatru z dziesięć stopni na wysokości trzystu metrów, samolot rozedrgany, jakby miał się rozlecieć. A jednak kazał nam skakać.
– I skakaliście?
– Przykładał nam pistolet do głowy. Każdemu z nas, kiedy zbliżaliśmy się do luku. Moglibyśmy oprzeć się żywiołom, ale nie przeżylibyśmy z kulą w czaszce.
– Ilu was tam było?
– Ośmiu.
– Mogliście go unieszkodliwić.
– Nie znałeś go.
– Mów dalej – powiedział, koncentrując się, Bergeron; tkwił bez ruchu przy biurku.
– Po wylądowaniu, siedmiu z nas zebrało się na dole; dwóch jak przypuszczaliśmy, nie wyszło chyba cało z tego skoku. Zdumiewające było to, że mnie się udało. Byłem najstarszy z nich i bynajmniej nie należałem do osiłków, ale znałem teren, dlatego mnie posłano.
Siwowłosy mężczyzna urwał i pokręcił głową na to wspomnienie.
– W niecałą godzinę później zorientowaliśmy się, że to zasadzka. Przez dwie noce i jeden dzień byliśmy ostrzeliwani przez nieprzyjaciela, przemykając się przez dżunglę jak jaszczurki… A nocami on szedł sam mimo ostrzału z moździerzy i mimo granatów. Żeby zabijać. Zawsze wracał przed świtem, po to, by zmuszać nas do posuwania się w kierunku bazy. Wtedy uważałem, że to zwyczajne samobójstwo!