Выбрать главу

– Nie mam panu nic do powiedzenia.

– W takim razie ja zacznę. Może zmieni pani zdanie. – Ostrożnie zwolnił chwyt. Na białej, pokrytej warstwą pudru twarzy nadal malowało się napięcie, ale i ono zelżało wraz z naciskiem jego palców. Kobieta była gotowa go wysłuchać. – Zapłaciliście w Zurychu. My również. I najwyraźniej wyższą cenę od waszej. Ścigamy tego samego człowieka. My wiemy, dlaczego chcemy go dostać. – Puścił jej rękę. – A wy?

Nie odzywała się dobra chwilę, obserwując go w milczeniu. W oczach miała gniew, lecz także strach. Bourne wiedział, że celnie sformułował pytanie. Gdyby Jacqueline Lavier nie zdecydowała się z nim rozmawiać, popełniłaby niebezpieczny błąd. Mógłby ją kosztować życie, zważywszy na następstwa.

– Kto to taki „my”? – zapytała.

– Firma, która chce odzyskać swoje pieniądze. Mnóstwo pieniędzy. On je ma.

– Więc ich nie zarobił?

Jason zdawał sobie sprawę, że musi uważać. Ma przecież sprawiać wrażenie, że wie o wiele więcej, niż wiedział naprawdę.

– Powiedzmy, zdania są podzielone.

– Jak to? Albo zarobił, albo nie zarobił. Nie widzę możliwości pośredniej.

– Teraz moja kolej – rzucił Bourne. – Odpowiedziała pani pytaniem na pytanie. Ja nie próbowałem się wymigiwać. Wobec tego wróćmy do pierwszej kwestii. Dlaczego chcecie go dostać? Dlaczego numer telefonu jednego z lepszych sklepów na Saint-Honoré figuruje na fiche w Zurychu?

– Został udostępniony, monsieur. Przez grzeczność.

– Komu?

– Czy pan oszalał?!

– Dobrze, na razie to zostawmy. Chyba i tak wiemy.

– Niemożliwe!

– Może tak, może nie. Czyli że został udostępniony… Żeby zabić człowieka?

– Nie mam nic do powiedzenia.

– Ale mimo to ledwie chwilę temu, kiedy wspomniałem o samochodzie, próbowała pani uciekać. To o czymś świadczy.

– Zupełnie naturalna reakcja. – Jacqueline Lavier dotknęła nóżki kieliszka z winem. – To ja załatwiłam wynajęcie samochodu. Mogę to panu powiedzieć, bo nie ma żadnych dowodów. Poza tym nie wiem o niczym więcej. – Naraz chwyciła kieliszek; na jej wymalowanej twarzy wściekłość mieszała się z lękiem. – Kim wy jesteście?

– Już pani mówiłem. Firmą, która chce odzyskać swoje pieniądze.

– Tylko wchodzicie w drogę! Wynoście się z Paryża! Dajcie sobie z tym spokój!

– Niby czemu? Ponieśliśmy straty i chcemy poprawić bilans. Mamy do tego prawo.

– Do niczego nie macie prawa! – parsknęła Madame Lavier. – Popełniliście błąd i teraz za niego zapłacicie.

– Błąd? – Musiał bardzo uważać. To było gdzieś tutaj – tuż pod twardą skorupą – oczy prawdy wyzierały spod lodu. – Też coś! Kradzież trudno nazwać błędem popełnionym przez ofiarę.

– Błąd leżał w waszym wyborze, monsieur. Wybraliście niewłaściwego człowieka.

– Ukradł z Zurychu grube miliony – powiedział Jason. – Ale o tym pani wie. Wziął je sobie, a jeżeli sądzicie, że teraz wy mu te pieniądze odbierzecie… czyli że tym samym odbierzecie je nam… no to bardzo się mylicie.

– Nie chcemy żadnych pieniędzy!

– Miło mi to słyszeć. Kto to „my”?

– O ile się nie mylę, mówił pan, że wiecie.

– Mówiłem, że chyba się domyślamy. Wystarczająco dużo, żeby zdemaskować człowieka nazwiskiem Koenig w Zurychu i d’Amacourta tutaj, w Paryżu, Jeśli tak zdecydujemy, może wyniknąć niemały kłopot, prawda?

– Pieniądze? Kłopot? Przecież nie oto idzie. Chyba was głupota poraziła, wszystkich! Powtórzę jeszcze raz: wynoście się z Paryża. Dajcie sobie z tym spokój! Sprawa już was nie dotyczy.

– Naszym zdaniem raczej nie dotyczy was. Szczerze mówiąc, uważamy, że nie jesteście dostatecznie kompetentni.

– Kompetentni? – powtórzyła Madarne Lavier, jak gdyby nie wierząc własnym uszom.

– Dokładnie tak.

– Czy pan w ogóle wie, co pan wygaduje? O kim pan mówi?

– Nieważne. O ile się nie wycofacie, mam polecenie, żeby nadać sprawom jak największy rozgłos, krzyczeć głośno i wyraźnie. Ujawnić fałszywe zarzuty… oczywiście nie da się wytropić, że pochodzą od nas. Zdemaskować Zurych, Valois. Zadzwonić do Sûreté, do Interpolu… dokądkolwiek i do kogokolwiek, byle tylko spowodować obławę, polowanie na człowieka… gigantyczne polowanie.

– Naprawdę jesteście szaleni, i głupi!

– Wcale nie. Mamy bardzo wpływowych przyjaciół, pierwsi dostaniemy informacje. Będziemy czekać we właściwym miejscu o właściwej porze. Zgarniemy go.

– Nie zgarniecie. On znowu zniknie. Jeszcze pan nie rozumie? Jest w Paryżu, a szuka go cała siatka ludzi, których on nie zna. Mógł się wymknąć raz, drugi. Ale do trzech razy sztuka. Teraz wpadł w pułapkę. My go w nią złapaliśmy.

– Natomiast my nie mamy ochoty, żebyście go łapali. To nie leży w naszym interesie.

Nadchodzi odpowiedni moment, pomyślał Bourne. Ale jeszcze nie teraz; jej strach musi walczyć o lepsze z wściekłością. Trzeba, żeby ta mieszanka eksplodowała, zmuszając ją do wyjawienia prawdy.

– Oto nasze ultimatum, a pani jest odpowiedzialna za przekazanie go komu trzeba, inaczej dołączy pani do Koeniga i d’Amacourta. Odwołajcie tę swoja dzisiejszą nocną obławę, bo w przeciwnym razie my wkroczymy jutro z samego rana. Zaczniemy krzyczeć. „Les Classiques” stanie się najpopularniejszym sklepem na Saint-Honoré, ale chyba u nieodpowiednich osób.

Upudrowana twarz się rozpękła.

– Nie ośmielicie się! Jak śmiecie! Kim wy jesteście, żeby grozić czymś takim?!

Odczekał, a potem zadał cios.

– Grupą ludzi, których niewiele obchodzi ten wasz Carlos.

Madarne Lavier zesztywniała. Szeroko otwarte oczy rozciągały napiętą skórę, aż przypominała tkankę blizny.

– Naprawdę wiecie – szepnęła. – I myślicie, że dacie radę mu się przeciwstawić? Myślicie, że jesteście godnymi przeciwnikami dla Carlosa?

– Mówiąc najkrócej, tak.

– Pan zwariował! Nie daje się ultimatum Carlosowi!

– Właśnie to zrobiłem.

– W takim razie już pan jest martwy. Powie pan, krzyknie choćby słowo, a nie przeżyje pan jednego dnia. On ma wszędzie swoich ludzi. Uciszą pana wprost na ulicy.

– Tylko wówczas, gdyby wiedzieli, kogo uciszyć – stwierdził Jason. – Zapomina pani: tego nikt nie wie. Ale wiedzą o pani. I o Koenigu, o d’Amacourcie. W chwili kiedy panią zdemaskujemy, zostanie pani usunięta. Dla Carlosa nie będzie już pani przydatna. Nie będzie go na to stać. Ale mnie nikt nie zna.

– To pan zapomina, monsieur. Ja znam.

– Najmniejsze z moich zmartwień. Niech mnie pani spróbuje znaleźć… po fakcie, ale zanim zapadnie decyzja w sprawie pani własnej przyszłości. To nie potrwa długo.

– Przecież to czyste szaleństwo. Zjawia się pan nie wiadomo skąd i mówi jak wariat. Nie możecie tego zrobić!

– Proponuje pani jakiś kompromis?

– Niewykluczone – powiedziała Jacqueline Lavier. – Wszystko jest możliwe.

– Czy aby pani może pertraktować?

– Mogę przekazać propozycję kompromisu… znacznie lepiej niż ultimatum. Inni podadzą ją dalej do kogoś, kto podejmuje decyzje.

– Proszę, mówi pani dokładnie to samo, co ja parę minut temu: możemy porozmawiać.

– Możemy porozmawiać, monsieur – przytaknęła Madame Lavier. W jej oczach odbijała się walka na śmierć i życie.

– Zacznijmy więc od rzeczy oczywistych.

– To znaczy?

Teraz. Prawda.

– Co Carlos ma przeciwko Bourne’owi? Czemu chce go dostać?

– Co ma… przeciwko Bourne’owi?… – Kobieta zamilkła.

Zjadliwość i lęk ustąpiły miejsca zupełnemu osłupieniu.

– I pan o to pyta?

– Spytam jeszcze raz – powiedział Jason, czując w piersi dudniące echa. – Co Carlos ma przeciwko Bourne’owi?

– Przecież Bourne to Kain! Wiecie o tym tak samo dobrze jak my. To był wasz błąd, wasz wybór! Wybraliście niewłaściwego człowieka.

Kain. Usłyszał imię i echa wybuchły z ogłuszającym rykiem pioruna. Z każdym trzaskiem wstrząsał nim ból, palące błyskawice jedna po drugiej przeszywały głowę, a ciało i umysł cofały się przed zajadłym atakiem tego imienia. Kain. Kain! Znowu powróciły mgły. Ciemność, wiatr, eksplozje.

Alfa, Bravo, Charlie, Delta, Echo, Fokstrot, Kain… Kain, Delta. Delta, Kain. Delta… Kain.

Kain to Charlie.

A Delta to Kain!

– Co się stało? Co panu jest?

– Nic. – Bourne ukradkiem ujął przegub lewej ręki prawą, ścisnął, wbił palce w ciało tak mocno, że niemal czuł pękającą skórę. Musiał coś zrobić. Musiał powstrzymać drżenie, stłumić hałas, opanować ból. Musiał jasno myśleć. Wpatrywały się w niego oczy prawdy; nie potrafił odwrócić wzroku. Był tutaj, u źródeł, dygotał z zimna. – Proszę mówić dalej. – Z wysiłku, żeby panować nad głosem, odezwał się szeptem. Nie umiał sobie pomóc.

– Źle się pan czuje? Taki pan blady i…

– Nic mi nie jest – przerwał szorstko. – Powtarzam, proszę mówić dalej.

– Ale o czym?

– O wszystkim. Chcę to usłyszeć od pani.

– Po co? Nie ma nic, czego i wy byście nie wiedzieli. Wybraliście Kaina. Odrzuciliście Carlosa. Wydaje się wam, że teraz możecie postąpić tak samo. Myliliście się wtedy i mylicie się teraz.

Zabiję cię. Złapię za gardło i zaduszę. Powiedz mi! Na litość boską, powiedz! Na końcu czeka tylko mój początek. Muszę go poznać.

– To bez znaczenia – rzucił. – Jeżeli szuka pani kompromisu, choćby tylko po to, żeby ocalić własne życie, proszę mi wyjaśnić, czemu mielibyśmy słuchać. Dlaczego Carlos jest taki nieprzejednany… taki paranoiczny… kiedy idzie o Bourne’a? Proszę mi to wyłożyć tak, jakbym wcześniej o niczym nie słyszał. Bo jeśli nie, wówczas cały Paryż pozna te nazwiska, których nie powinno się wymieniać, a pani jeszcze przed nocą będzie martwa.